Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/340

Ta strona została skorygowana.

w okresie dzieciństwa, tak samo warstwa ludzi, których zwiemy niepiśmiennymi i nieoświeconymi. Mają co prawda mowę jak dzieci, ale nie tylko nie piszą, nawet nie mówią o swej duszy, a udzielają nam czasem wbrew mówieniu i wbrew pisaniu wiedzy o sobie jak rzeźby. A czy to wszystko jest psychologią? Nie. Tylko błyskiem wiedzy przez rzeźbę, co jak krótka błyskawica oświeca niebo i ziemię, ten świat i tamten. Rzeźba wskazuje, jak wielu złudzeń i przeczuć potrzeba dla wyłowienia niewidzialnych, nie ukazanych przez samą rzeźbę wspólnot, nieuchwytnych związków i przeciwieństw, a uchwytnych dlatego tylko, bo najskąpiej i najskromniej przez nią wskazanych. Im więcej bram dla światła, im więcej dróg dla tańców wirowych światła, tym więcej złudzeń takich, tym więcej związków postaci rzeźbionych z wszystkimi żywiołami niewidzialnymi na samej rzeźbie: z ziemią, z niebem, ze słońcem, z gwiazdami, z wiatrem i nawet z tym żywiołem, którego rzeźba i światło ani nie muśnie, z dźwiękiem, z rytmem. Im więcej tych złudzeń, tym więcej prawdy.
Zorza paniczowa, Marijka, opuszczona przez wszystkich zastygła na kaszycy. Na najpiękniejszej wysmukłej szyi wzniosła się misterna budowla w odmierzonych rytmach, w akordach łuków i łagodnych sklepień. Żywe dzieło matematyka, zespół kryształów, który pozwolił sobie na taką swobodę by rozgrzać się i żyć. Gdy zawierały się jej oczy, nadaremnie było szukać światła na zaciemnionej ziemi. Lecz skamieniała głowa mówiła sama. Znieruchomione twarze słynnych piękności przecież zdradzają się czasem jakimś cieniem arcyludzkiej pospolitości, chociażby obojętności, lecz oblicze Marijki nie miało nawet cienia zrozumiałej łatwo goryczy, tylko lekki złoty puszek gorącego uniesienia osiadł na twarzy jak u dojrzewającej śliwy. I tylko pierwszy jesienny szron osamotnienia. Usta z których nikt nie słyszał krzyku, kłótni ani ostrego głosu, wyzywały krzyk tęsknoty do przełamania, do zatopienia się w nich i otrzeźwiały zaraz, bo to usta dziecka, jednych opamiętywały do wstydu, innych chłodziły do złości, jakby puchar o barwie wina, napełniony soczkiem dla dzieci.
W zielonym cieniu całą zastygłą postać Marijki wydłużyła tęsknota. Ręce wyciągnięte przed siebie szukały gąsek czy jagniątek, czy raczej ich mar z dzieciństwa, nogi sprężone pod sobą jakby porywały się do odskoku, do odlotu. Kosmyki i skrzydła włosów wylatywały przed siebie. Nozdrza napinały się jakby im było mało powietrza, jakby je ciągnęło skądś