Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/343

Ta strona została skorygowana.

— A ojciec?
— Nie miał czasu, pognał za drugą ciotką.
Marijka rozłożyła ręce. Dostrzegła, że odpoczywający żabiowcy zauważyli ich rozmowę, pokazywali palcami i śmiali się głośno. Nie zwracając na to uwagi znów pytała:
— Wy łatacie garnki?
— Ła-łatam, ale jeszcze lepiej rozbijam — zachwalał się Pańcio.
— Po cóż?
— Aby było co łatać.
— To może przyjdziecie kiedy do Krzyworówni, do nas, do Szestunów.
— Po cóż? — żachnął się Pańcio niechętnie.
— Garnki połatać, to wasza robota, czyż nie tak?
— Moja robota, ale lepiej się powiesić.
Marijka przeraziła się.
— Człowiecze, po cóż wieszać się?
— Aby nie robić tej roboty.
— A cóż wy robicie na butynie?
— Objadam ich.
— To dobrze, przyjdźcie do nas także podjeść trochę, czyż my gorsi?
— Nie gorsi, ale za to musicie pokosztować papryki z pieprzem, to w język — Pańcio zaciął się.
— Jakżeż to?
— To w język was naszczypie, tutaj wszystkie języki poparzone.
Marijka śmiała się głośno, ubawiona pytała:
— A wy zawsze tak dziwnie mówicie?
Pańcio ożywił się kapinkę.
— Mówię za dużo, nie ma komu słuchać, z tego oniemiałem.
Marijka mówiła ciepło:
— Jak to oniemieliście, mówicie aż lubo, tylko dziwnie trochę.
— Mówię bom nie ryba, a gdybym był rybą, ha —
— Jakże rybą? — pytała Marijka.
— Toby prędzej koniec, a tak to, ha —
— Wam niedobrze?
Pańcio nagle odwrócił się twarzą do Marijki, podniósł głowę, oglądał ją surowo. Odpowiedział: