Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/344

Ta strona została skorygowana.

— Ba-bardzo dobrze, tylko głowa zawadza wciąż, nawet we śnie.
— Co takiego zawadza?
— Po-powiadam głowa, gdyby ją zdjęli, zaraz by bardzo dobrze.
— Bez głowy, jak to? — wciągnęła się Marijka jak w bajkę.
— Bez głowy prosto do nieba.
— Jak, jak? — pytała Marijka.
— Bez głowy człek durny — do nieba przynależny, i dobrze, no — niebo. A na ziemi wciąż z głową, z tego kłopot największy.
Marijka także nabrała ochoty do przekomarzania.
— A wy lubicie tańczyć?
— Z pstrągami tańczę wciąż, łapię aby im było wesoło.
— Jakże wesoło?
— Każdemu gdy go zjedzą.
— A nie temu co je?
Pańcio rozgadał się.
— Zjedzony ma spokój, sam jeść nie chce i nikt go więcej nie zje. A temu co je najgorzej, wciąż głodny, nigdy się nie naje. Pchły i wszy męczą się najgorzej.
— I one się męczą?
— A któż? Tyle mają do zjedzenia, a nigdy nie skończą.
Marijka skrzywiła się nieznacznie, zmieniła przedmiot pytań.
— A wy kogo lubicie najwięcej na butynie?
Pańcio odparł bez zająknienia.
— Fokę bo najdurniejszy.
Marijka zaśmiała się dziwnie.
— A nie najrozumniejszy?
— Gdyby był rozumny, to wypędziłby mnie od razu na śnieg, a butynarów zaraz potem za porządkiem.
— I któż by mu robił robotę?
— Co tygodnia kto inny, tak jak urządzają mądrzy bogacze w świecie: wyrzucać! wypędzać! inaczej zbankrutują.
— Co to znaczy?
— Wiecie co bank? — pytał Pańcio.
— Nie.
— Ul wielikański, pieniądze wciąż wlatują, brr-brr-bzz-bzz — nakrwawione bąki, roje pieniędzy.
— A może to nazywa się kasa, jak u pana i w urzędzie?
— Kasa to durnica, to nic, a bank rzyga złotem aż na ulicę,