ducha udusyw sy, zasmerdiw sy! Apostoły, swieti apostoły ne serit w sztany łysz w postoły! Szmaisruel![1] Lejces fyn dane tabuches! Istenen jó Istenen, baszamaty kutya, sàrga szar![2] Allah kizmet, jebemtiboga! Misericordia dio, porcoldio, ciavoldio! Szimbałe, zagadka taka; w spodzie małpia draka, w środku papa kaka, z wierzchu boża sraka. Majestat merde! viribus unitis[3] — usrawsy ne dawsy! A rich dan taten Majestät! a kosower Horb! a kitywer kiłe! a brech di kiszkes! kisz mych in tuches Majestät! Majestät tarach! Majestät mit Gott, nasermatery tot!
Nawet Cwyłyniuk zamilkł. Inni spoglądali to na Pańcia, uważnie, jakby szukali bryzgów piany na jego ustach, to znów w górę, jakby w obawie czy wściekłe słowa nie skroplą się na nich lawiną błota. Wyczerpany Pańcio pochylił głowę, potem zastygł zniemożony jakby od padaczki. Położył się na ziemi, rozglądał się podejrzliwie. Słychać było tylko ciurkanie wody z haci, a dalej w głębi lasu kos wysładzał głos nabrzmiały śmiechem: doli-doli, niedoli, boli-boli, nie boli, powoli, do woli, niech boli, co-kto-woli.
Cwyłyniuk wykrztusił:
— Za dużo języków.
Matarha pokazując na Pańcia mruczał zabobonnie:
— Baszta babilońska, językami rzyga czort i niech go zabierze.
— Wyrzygać najzdrowiej — mruknął ktoś z tłumu.
Witrołom przeżegnał się:
— Nie, to z rany ropa, módlmy się, kto wie —
— Księdza, niech wykropi — wzgardliwie wycedził Giełeta.
— Nie, ksiądz nie tyka tego, chyba Maksym, przemówki — odparł żywiej Witrołom.
Giełeta poprawił:
— Maksym za miękki.
Stały Koczerhan uspokajał:
— Wiosną budzą się duchy, potem zasną — nie drażnić!
Justynka zastygła, o języki nie dbała, głaskała Pańcia po łysinie.
— Sierota, taki sławny.
Wtem ukazała się Marijka, która przedtem znikła niepostrze-