Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/36

Ta strona została skorygowana.

marz z Rozdroża, Joseńko, barczysty, wysoki z jasną brodą i z jasnymi długimi pejsami.
— Myrom, Joseńku! I tyś się tu wdrapał?
— A coś ty myślał, że moje pejsy tylko na dole mają prawo rosnąć? I tu im się zachciało. Myrom, Foko! Jaki by to kupiec ze mnie, abym nie pamiętał o swoich gościach lubych, kiedy tu bidują.
Grany już nauczyli się wcale dobrze mówić po naszemu, a Italiany umieli się rozmówić od biedy, lecz cieszyli się niezmiernie, gdy Foka do nich przemawiał narzeczem wenecjańskim. Między robotnikami już prawie połowę ludzi stanowili nasi Bereżniczanie, a także ci co przyszli z Węgier z Ruskiej Polany. Ci ostatni byli to zawołani kiermanycze, znawcy tratw i spławaczki. Pilnowali tu na górze, aby kłody z jednego ryzowania, które miały pójść do jednej daraby, były mniej więcej równe.
Wokół czekało jeszcze sporo kłód obkorowanych. Leżały senne, pokorne czy przyczajone chytrze. Po obcięciu gałęzi, sęki jak smocze gały oczne śmiały się cichą groźbą. Czy ochota hulania, rozbijania za to, że trwały tu wiekami?
— To na dziś jeszcze. Pracy niemało.
I Foka pomagał, i Joseńko nie próżnował. Gdy czarnooki Mario, nie gorzej niż diak z Krzyworówni, gładziutkim głosem zaśpiewał: avanti — avanti — attenzione[1] — wszyscy jak ogary poszczute na niedźwiedzia, rzucali się na rozwaloną leniwie byrnię, kąsali ją czekanami, pchali wytrwale ku ryzie.
Było jeszcze jasno, gdy zryzowali wszystkie biłanie. Siedli na ściętych pniach, grzali się w słońcu. Nie rozmawiali. Słuchali fłojery, palili fajki, popijali wódkę. Wrócili przed zmierzchem do koliby.



2

W kształt ośmioboku zbudowana koliba leśna, ściany ma przyziemne a dach strzelisty. A raczej koliba to stromy dach z dranic, u szczytu z otworem dymnym, zamaskowanym skrzydłami dranicowymi od wiatru i deszczu. Ściany z belek świerkowych, na których wspiera się dach, nie wyższe nad wymiar

  1. Naprzód — naprzód — uwaga.