Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/364

Ta strona została skorygowana.

— Drobnostka, koń potrącił zasowę śniegu, przeczesała nas trochę, dobrze, że boczkiem, mogło być gorzej.
Joseńko skrzywił się:
— Jaka tam zasowa, parę łokci śniegu.
Woźny prawował się bezbronnie:
— Panie dzieju, nie każdy taki raptowny junak jak Joseńko. A najgorzej tam na górze, na Radule, w tej jamie zbójeckiej. Od łoskotu, od wichru strach oblatywał mnie i parobka. A Joseńkowi to nic, sam po lesie chodził, zbierał chrust na watrę. To nie dla mnie, pandzieju.
Parobek potwierdzał ze śmiechem:
— Joseńkowi wszystkie Czarnohory — macha!
Woźny potwierdzał jeszcze:
— Raptowny junak, pandzieju, ale zanadto.
Parobek śmiał się z ulgą:
— Teraz dobrze mówić, a tam strach się sypał na nas krok w krok, jak cienie od chmur na śnieg.
Woźny zalepiotał niechętnie:
— Pewnie że strach, gdzie jaki ślad na śniegu zakarbujesz, panie dzieju, wiatr w mig zalepi. Droga otwarta, a do nieba najprędzej. Za to, junactwo — woźny rozkaszlał się.
Joseńko przymrużywszy oczy, odgarniając z twarzy złotawe pejsy, uśmiechał się smętnie:
— E, co komu z junactwa, nie płaci nawet własnych kosztów.
— Nie zwierno po lasach? — pytał dalej Foka.
— Nie taki czas, może niedźwiedź już gdzieś się zbudził, ale słaby jeszcze, śladów nie widać. Ludzie gorsi od zwierza —
— A cóż tam? — pytał Foka ostrożnie.
Joseńko westchnął, mówił wstrzemięźliwie lecz z naciskiem:
— Cóż? mój honor kupiecki dbać o gości, a honor gości płacić — czy nie tak?
— No tak — powtórzył Foka.
— Kredytowałem — mówił dalej Joseńko coraz prędzej, gorączkując się nieco — a nawet sam nosiłem tym z Polan aż na górę na Ruski, kiedy pracowali u pana w butynie. Dawałem, co sami chcieli. Zarobili sporo. I co? Uciekli za góry, przyczaili się. Na listy nie odpowiadają, biedaki, czytać nie umieją. Także sądowych skarg nie umieją czytać... Musiałem fantować z panem woźnym. I cóż? Tymczasem nowe kłopoty, nowe koszta sądowe, nowe opłaty, a pieniędzy jeszcze nie widać. Odechce się.