szukał. A kiedy wracałem z połoniny, świdrował mnie oczyma, piszczał z uciechy, pytał o wierchy, pytał o wiosnę — Może pamiętasz, jaki był wtedy?
— Pamiętam dobrze, tak jakoś świecił oczyma.
Joseńko rozjaśnił głos:
— Tak właśnie, recht: świecił. I co ja sobie wtedy z tego układałem? Co ja myślałem, tego największy dureń nie pomyśli. Że mój Ajzyk — będzie wielki! Tuż obok rabi Nachmana, a on —
Joseńko przeciął ręką powietrze jakby odrąbał, zaciął się, czekał. Milczeli obaj, Joseńko nie wytrzymał, wytchnął chrapliwie jakby charknął:
— Odpadł. —
Milczeli znów, Foka przerwał milczenie:
— Przeszedł na chrześcijaństwo czy jak?
Joseńko zniecierpliwił się, uderzył ręką o stół:
— Gdzie tam przeszedł! Na żadne nie przeszedł, na starość przeszedł, całkiem przeciw wiośnie! Stary, zimny jak któryś kamień w tej norze zbójeckiej na Radule. Nie, nieprawda! Kamień cieplejszy, bo w grubych mchach. — Joseńko zamilkł, czekał.
— Widać, jakoś nie nabożny — szepnął ostrożnie Foka.
— Co znaczy nie nabożny? Całkiem przeciwny! Sam czort — Tfu! — Joseńko splunął delikatnie raz i drugi. — Nie, sam tamten czarny mniej przeciwny Bogu niż mój Ajzyk. Dla niego ja i taki jak ja, to stary tchórz, bo ze strachu zagląda do Boga, a sam rabi Nachman to także tchórz, nie, jeszcze gorszy, bo bez bojaźni zagląda do Boga. Dla mego Ajzyka rabi Nachman fyn Bracław to głupek pomylony na rozumie, beczka bez klepek, a książka o wiośnie, to stary papier do zawijania śledzia.
Joseńko podniósł kułak, potem ręka mu opadła bezwładnie, stuknęła o stół. Foka przyglądał mu się uważnie: wzniesione do gwiazd oczy Joseńka jarzyły się mściwie, twarz zapadła. Foka szepnął:
— Były kłótnie?
Joseńko ocknął się:
— Nie. U nas po słowie, po dwa słowa, to wystarczy i jeszcze gorzej.
Foka podniósł głos śmielej:
— Powiadają wszyscy, że Ajzyk dobry chłopiec, dobry syn, pieniędzy od ciebie nie chce, sam zarabia, uczy chłopców w mieście, dba tylko o naukę, o książki.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/369
Ta strona została skorygowana.