notonny niż gdziekolwiek. Prócz świąt robotnicy co dzień wychodzą raniutko, a wracają o zmierzchu. Każdy na swoim miejscu i już się nie rusza. Zmęczenie, ciasnota, ciepło.
— I tak u was co dnia? — pytał Foka — jednakowo?
— Dałby Bóg, aby tak co dnia — odpowiedział spuzar — i dzięki Bogu, że nic się nie dzieje. Bo gdyby tak coś, nie daj Boże — chyba, że ot goście przyjdą ze wsi, jak wy, gazdo. Chyba że w święto jakieś stary Maksymko z Jaworza przeczyta nam coś z książki grubej i wiadomości swoje z tamtego świata opowie.
A przecie na przekór tym najciaśniejszym granicom życia i zmęczonego ciała, ludzie lubią tę watrę wieczorną. Wspominają ją potem mile. Watra nie tylko grzeje, nie tylko karmi. Watra ściąga gości z pobliskich osad, watra zbliża ludzi, watra cieszy. A tu przecież nikt nikogo nie wiąże, każdy swobodny, robotę opuścić mógłby kiedy zechce. Oddalenie od chat, od rodzin, a także od trosk zwyczajnych czasem wynosi prawie ponad codzienność. Ludzie mają zawsze sobie coś do powiedzenia. Rozmawiają więcej niż kiedykolwiek.
A o czym? Rankiem — o własnych snach. To jakby nowiny skądś. Długimi wieczorami — o gadkach dziadowskich wspomnienia pasterskie i myśliwskie. I sieją się później powieści od wsi do wsi. Watra koliby leśnej potrafi wetkać w jakąś tkaninę wzorzystą takie dumy i takie marzenia, które zagasłyby bez niej. Kiedy indziej mówią o sprawach dnia, o wieściach ze wsi, ba, nawet o polityce. O jakiejże? Jasna rzecz że nie o pańskiej, ani o wiedeńskiej, ani o stanisławowskiej, ani nawet o kosowskiej. Ale tak o swojej własnej, o żabiowskiej, o krzyworówniańskiej. Co dnia niemal grają i śpiewają. A w święta niejedną pieśń ułożą, która powędruje stąd wsiami, wciśnie się w przysiółki odległe, jak wścibski pstrąg w najmniejszą strugę wodną. A przecie jasne, że w pracy związanej tak ściśle z przyrodą zmienną i twardą rozkazuje przyroda.
Powiada Foka do spuzara:
— Dobrze wam tu, dobrze, powiadacie? Ale czy nie za dużo tego? Jak to jest, kiedy zawieje śnieżne hulają albo odwilż albo powódź? Czyż nie chorujecie?
— A co? — przerwał niebieskooki Jurijko — mój ojciec latował dwadzieścia lat po połoninach, a oczy takie ma, że tylko w dal patrzeć, jak ptacha. Powiada on, że takiej hańby jeszcze nie zaznał, aby latował w chacie i spał na hrubie albo
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/38
Ta strona została skorygowana.