Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/382

Ta strona została skorygowana.

— A ja mogę przyjść do was?
Mariczka rozjaśniła się wdzięcznie, że wybawił ją z zawstydzenia; powiedziała głośno:
— Przyjdźcie, przyjdźcie, prosimy.
Po raz ostatni oczy jej rozpłomieniły się tym jedynym błyskiem, po raz ostatni oświeciły Riabyniec i butyn. Dzięki Pańciowi skorzystali wszyscy.
Odchodził także Iwanysko wraz z żoną, a z nim Kuźma Gotycz zwany Niauczukiem. Iwanysko wsadził leciutko żonę na konia, żegnał się uśmiechając się nieznacznie, jakby nieuchwytna złośliwość nie przestawała zeń promieniować. Nie miał już zamiaru wracać na butyn, obiecał na swoje miejsce przysłać Dmytrijczuka-Zełenczuka.
— Źle wam tutaj? Smutno? — pytał Foka.
Na pożegnanie Iwanysko wydarł z siebie prawie tyle słów, co po ucieczce spod lawiny w święto Odokii. Odparł:
— Wcale nie źle, nie smutno, ale teraz miasto zrobiło się tu, rojno. I niech Dmytrejczuk zarobi, ma pięcioro dzieci.
Foka zatrzymywał nieśmiało:
— Poczekalibyście przynajmniej na pieniądze.
— Nie spieszno, odeślecie kiedy łaska.
Niauczuk obiecał, że wróci wkrótce z Dmytrijczukiem. Foka raz jeszcze zwrócił się do Iwanyska:
— Mówiliście raz, że ludzie lasowi mają dużo czasu i nie zapominają, czy tak?
— Tak wychodzi — odparł Iwanysko.
— No to nie wspominajcie źle nikogo z nas!
Iwanysko patrzył pytająco, a Foka wyjaśniał:
— Jakaś taka myśl może dosięgnąć, ugodzić, w butynie najbardziej.
Iwanysko zgasił uśmiech, patrzył nieruchomo, przenikliwie. Foka poprawił się:
— Ja wiem, wiem wszystko, wyście bezcierniowy.
Patrzyli na siebie, pocałowali się obaj w ręce jak dawni starzy ludzie. Foka żartował żegnając się z żoną Iwanyska:
— Szkoda, że nie macie młodszej siostry, takiej jak wy.
Żona Iwanyska zarumieniła się. Iwanysko dziękował szeptem. Zaledwie odchodzący przebrnęli przez potok, z lasu wynurzył się na koniu spóźniony Andrijko Płytka. Przepraszał Fokę za spóźnienie, tłumaczył:
— Wiosna strasznie zaciąga, jednym machem dowiosnowałem.