Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/389

Ta strona została skorygowana.

jąc przed burzą wsypali się do koliby. W gronie swoich Pechkało poczuł się mocniejszy, znów po świątecznemu stawiał się.
— Mówicie, że kłamstwo, a nie bójcie się, my dobrze śledziliśmy go przez całą zimę. Strzelba na ramieniu, a potem karmi wilki przed samą kolibą. Niech inni poświadczą.
Witrołom zakłopotał się, mówił smętnie:
— Iwanysko żałuje biedne dychanie, on taki.
Giełeta pospieszył się.
— Zamiast psów, wilki napędzają mu zwierzynę.
Umilkli. Wtem Kraszewski odwrócił się z kąta i wypalił:
— Wilkołak bystrecki.
Błyskawice krzyczące wypełniały ciemne szpary koliby, zbliżała się burza, lecz jeszcze przed burzą pochramowe powietrze stawało się duszne. Mandat wskoczył, jakby chciał rzucić się na Kraszewskiego, powstrzymany przez Giełetę uspokoił się, a sam Giełeta cedził groźnie.
— Chłopcze, za takie gadanie biją, kości łamią, a płakać nie dają. To u was same wilkołaki, nocą przejść nie dają chrześcijaninowi.
Kraszewski słuchał bez ruchu, a Matarha roztętnił się:
— U nas na Bystrecu puszcza, zwierno, a drzwi od chaty ledwie przymknięte, na Żabiem grażdy, zamki-zawory, a wieczny niepokój.
Kraszewski znów się wyrwał:
— Same żebraki, nie mają co zamykać.
Giełeta zajechał mu wzgardliwie:
— Żebraki ci, co na najmitów przystają.
Pechkało wścibił zjadliwie:
— A może Fudor Giełeta także rodem z Żabiego?
— A może Mandaty są z Żabiego? — odezwał się nagle Kimejczuk.
Giełeta i Mandat wstali, po nich inni rębacze bystreccy, a Tomaszewski ośmielony i jakby pokrzepiony niedawnym pobytem żabiowców na chramie stawał do oczu rębaczom:
— Zobaczymy kto będzie płakać. Fudorom i tym z Raduła droga do kryminału zawsze otwarta.
Matarha jednym skokiem z głębi koliby znalazł się obok Tomaszewskiego, wysuwając mu pod nos ogromną pięść.
— A może ze mną?
Witrołom odsunął Matarhę, a Tomaszewski urągał niedbale lecz śmiało: