Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/394

Ta strona została skorygowana.

a po trosze w uszy i w usta. Nie tylko drozdy, kosy, szczygły, wrony, sroki, sojki, dzięcioły, nawet wróble, nawet pośmieciuszki z ulicy nań naleciały. Odpędzał się jak mógł, zasłaniał oczy, a tu ptaki jak na wojnę, jedne zwołują drugie, czarno naokoło niego. Kuźma zawrzeszczał i buch, uciekł do chaty Buligi. Nocą jakoś wymknął się do domu.
Bystreczanie poruszyli się, szeptali między sobą, pokazywali palcami, tylko Matarha ryknął:
— Zatkać tę gębę brechliwą!
Czując swą przewagę Pechkało zwrócił się spokojnie do Birysza:
— No, powiedzcie, czy nie widzieliście na własne oczy? Po cóż niesprawiedliwie zadawać kłamstwo. Powiedzcie.
Birysz odwrócił się od watry, znów się zwrócił, jąkał się:
— Słowo w słowo — to — prawda —
— Śmiało powiedzcie co widzieliście — zachęcał Pechkało.
— Widziałem jak uciekał przed hurmą ptaków do chaty Buligi.
Milczeli wszyscy, tylko Mandat zapytał:
— A czemuż tutaj go nie napadają?
Pechkało uśmiechał się zwycięsko:
— Tutaj nie sztuka, ptaków mało, prawie nie ma, teraz zajęte wiosnowaniem goręcej niż ludzie, jastrzębie nie wojują z sowami, a sowy nie wojują ze swoim rodem. I co tu mówić? Przeciw wszystkiemu są zastawy, są tacy co chronią. —
— Kto chroni? — szepnął Mandat.
— Garnuszki — mruknął Giełeta.
Śmiech prysnął naokoło, lecz Pechkało mówił dalej spokojnie:
— Przypomnijcie sobie co było zimą, przed wielką burzą śniegową. Ptaki chmarą uciekały przed burzą, a on przed ptakami zemknął do koliby. No? —
Spoglądali po sobie, przypominali, Witrołom przyznał:
— Uciekał, tak, ale kto wie dlaczego.
— Jakżeż nie wiedzieć i nie poznać — piał zadowolony Pechkało — że ma sowę czy puchacza w głowie.
Matarha znów ruszył się, lecz zaraz uspokoił się, inni bystreczanie szeptali niespokojnie, a Pechkało ciągnął dalej:
— Popatrzcie dobrze na jego oczy. Strzelcy to wiedzą doskonale, że kiedy chcą przywabić ptaki, dużo ptaków na strzał,