wozy na Ruskim nie słyszały dotąd takich tonów. Same lasy umierały cicho.
Spuzar wracał do koliby zadumany, rozmarzony. Powiadał cicho:
— Nie napatrzyłbyś się, brateczku. Tam wysoko nad lasami jakie gwiazdy! Kosarze. Błyszczą. A posłuchałbyś, to i dzwonią kosy. Koszą, koszą.
Foka wykładał przyniesione zapasy i traktował wszystkich.
— Patrzcie, tu coś ciężkiego — zdziwił się — ha, to Tanaseńko mi wetknął po cichu taki ser wielki jak głaz, abym broń Boże nie zgłodniał — śmiał się Foka. Sięgnął do drugich besahów po wódkę. Patrzy, a tam coś takiego ciężkiego. Ha, to ta sama berbenyczka, z której pili wczoraj, znów napełniona. Postarał się Tanaseńko. Któż by go nie poznał.
Kosztowali wódki Tanaseńkowej starzy i młodzi. Delektowali się.
— W tej wódce delornej — mówił Foka — i Tanaseńko i cała Czarnohora.
— Czemuż Czarnohora? — zapytał ktoś.
— Ano próbujcie — odpowiedział Foka — i miód jest, miodu sporo i macierzanka i koper i jałowiec. Mało tego. I dzieńdziora z Czarnohory. Aby płuca były zdrowe, abyś ciężary lekko dźwigał na plecach. No i skusywnyk, widzisz, abyś się nie przestraszył w lesie.
— A może i madrygan? — zapytał Jurijko Hrabczuk.
— Pewnie że jest, ano rozeznajcie dobrze.
Cmokali, kosztowali dokładnie.
— Hospody — przeraził się prawie Jurijko — toż nam się zaraz przywidywać zaczną duchy, a biedny Kamio zasiądzie z nami do wódki.
— Nie bój się, nie bój się — odpowiedział Foka — Tanaseńko mądry, słodkiego miodu dał hojnie, cierpkości i goryczy nie pożałował. Wszystkiego w miarę. No i madryganu wpuścił parę kropli. Tyle co trzeba. Tak dla szaleństwa. Bo bez durijki smaku nie ma ten świat, jak bez wiatru.
— Oby tylko, broń Boże, budykrowci nie dosypał, bo to ziele dla nas niepotrzebne i niebezpieczne. Kobiet tu nie ma, a jak zdurniejemy, zaczniemy wszyscy obejmować spuzara i tulić się do niego. Licho nam będzie.
Śmiali się wszyscy. Smakowali czarowny napitek. Zakąsywali to wędzonką, to serem, to korszem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/40
Ta strona została skorygowana.