stare niedźwiedzisko w niego wejdzie z paszczą surową, z oczyma zabiegłymi juchą. Ryś co światłem ze ślepiów mrozi i wilk z pianą w pysku. I wtedy będzie haukać na sąsiadów i szarpać zębami własnego ojca, i matce skoczy do gardła. A za to, na niego nagonka, cała wieś rzuci się z pałkami, z rohatynami. Dopiero wtedy dobrze zbity zbudzi się opętaniec i zawyje: „Tatu!“ I zaskowyczy: „Ludzie dobrzy, darujcie życie!“ i będzie wzywać Chrystusa na świadka, na dowód. Ale to na nic! Zbiją go na czerwone mięso, zatłuką i zagrzebią gdzieś, jak psa wściekłego, na to, aby wścieklizna się nie rozniosła. — Andrijko przerwał, spoglądał spode łba, mówił dalej: — Któż nie zna wataha z Hołów, tego bez dłoni u prawej ręki. Po co mówić który — każdy wie. A skąd to? Może także miał puchacza w głowie, czy że miał rysie pazury u ręki? Nie, to z opętania. Sam był, wiecznie sam, kolibami w lesie, zymarkami jesienią i zimą. To jeszcze dobrze. Ale coś w nim było, coś go rozrywało, coś go pędziło. Dowodów nie było, aż wiosna odkryła. Raz wyszedł połoniną wiosną, pognał go gorący wiatr. Zrobiło mu się zanadto gorąco, zanadto dobrze. Miód, jeszcze przed miodobraniem. Miód ciekł ze wszystkiego, z ziemi, ze słońca i gwiazd. I przychodziła do niego ona nocą, grzała go. Z tego wszystkiego za dnia robiło mu się chłodno, nawet zimno, ziębiło go, nie mógł doczekać nocy. Wieczorem trzęsło go najgorzej, szczękał zębami i kiedy chudobę zagnał i napoił, grzał się nad żarem, nad węglami w kolibie. Czekał tak, przychodziła co nocy, grzała znów, grzała. I tak szedł dzień i noc, każdy dzień mroźny, każda noc gorąca. I raz spóźniła się, dopiero wtedy trząsł się niespamiętanie. Przychodzi ona jednak, ale późno po północy, inna jakaś, odmieniona, chłodna. „Ogrzej mnie“ — prosi watah — „przytul się“. Ona przecina oczyma, mrozi. Skomli on jak pies na mrozie: „Ogrzej mnie!“ Powiada mu ona: „Dotknij mych oczu, mych ust, mych piersi!“ — I dotknął: mroźne. Powiada znów ona: „Dotknij brzucha.“ Dotknął, mrozi. „Dotknij przyrodzenia“ — powiada. Dotknął, i to mroźne. „Ogrzej mnie teraz ty“ — powiada ona — „za to znów cię ogarnę ramionami, ogrzeję nogami.“ — „Jak ogrzać?“ — pyta watah. „Włóż rękę do żaru“ — powiada ona — „to będzie nasz ślub“. — Dołożył do ogniska, spalił dłoń do kości, skwierczała skóra i mięso, trzaskały kości jak polanka smolne, on ryczał z bólu, a trzymał. Palce i dłoń zwęgliły się, musiał je odrąbać siekierą. A ona znikła. Odtąd mu już nie zimno, nie ryczał już, ani chłodu nie zaznał ani miodu.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/401
Ta strona została skorygowana.