się temu. Nie uczęszczane dotąd stopą ludzką puszcze ożywiły się okrzykami, graniem pił, grzmotem kłód. Podziwiano co prawda wymyślne ryzy i świecące haci Sawickiego.
Podziw był powszechny lecz milczący, bo widok ryzy, nade wszystko gładka jazda kłód wśród bezdroży, ich niezawodna szybkość rozkładały wyobrażenia o przestrzeni, napełniały lękiem niechętnym. Już same tak dokładne i wyszukane budowle niepokoiły. Niejeden nieruchomiał, zadumał się, sam nie wiedział o czym, niejeden kurczył się przy widoku ryzy, jakby od niego wymagano, by sam tak budował albo aby jakoś się zmienił? Nie znalazł się chyba taki co by rzekł: „Ja zrobię takie same ryzy, jeszcze lepsze.“ Koniec końców, na pożegnanie lasu najbardziej pociągały nie ludzkie dzieła, lecz starożytne pomniki lasu, szczególnie dwie niezapomniane kłody. Jeden pokazywał je drugiemu, każdy opowiadał swoim, dlatego pamięć o nich przetrwała dokładnie do naszych czasów.
Pod samą połoniną u góry pokazywano drzewo rozłupane, w którego rdzeniu odkryto głęboki wrąb siekiery. Obliczono, że przed trzystu laty z górą człowiek przechodzący skrajem połoniny zaciął młode drzewo do rdzenia, a znak ten przetrwał, porastając w ciągu wieków słojami, korą, mchami. Któreż wsie istniały już wtedy, któreż osiedla? Kosów, Kuty, Polana-Żabie, zapewne niektóre osiedla nad Dolną Rzeką, zapewne coś z Jaworowa? Z Jasienowa jeszcze ani śladu, w Krzyworówni chyba komory skalne w Synyciach, a resztę pokrywały niedostępne gęstwiny cisu, których korzenie dotąd kryją się pod ziemią. A pod Czarnohorą i na szczytach lesistych? Tam chyba tylko żertwy się gnieździły, smoki skrzydlate z lotu czyhające na zdobycz. Od tego zarąbanego miąższa smereki, z jej świadectwa zapachło straszną czernią, bezkresem leśnym.
Jeszcze więcej dziwowano się jodle zrębanej nad Popadyńcem, tak ciężkiej, że gdy ją spuszczono bez ryzy na dół, cztery pary wołów i dziesięciu ludzi wiozło ją po równym śniegu na karczuhach. Spóźnili się. Niedaleko ją dowieźli, bo kopny już śnieg rozsunął się pod ciężarem, a karczuhy wryły się w ziemię. Przez jedną noc baszta jodłowa wdarła się ciężarem w lepką flegę i została na miejscu na zawsze. Drzewo olbrzymki było wcale zdrowe, ale do żadnej daraby by nie weszła; zatamowałaby każdą górską rzekę i nie rzeką górską trzeba by ją spławiać, nawet Dunajem nie wszędzie, chyba
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/407
Ta strona została skorygowana.