Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/408

Ta strona została skorygowana.

morzem. Wszelako po rozłupaniu mogło z niej być tyle kłód i desek, co z całej tęgiej mygły. Więcej niż dla korzyści, dla próżności uparli się butynary, że dadzą jej radę jakby okiełzali potwora. Lecz potwór zakpił sobie z nich, szczęściem wcale dobrotliwie. Nikt już nie ruszył z miejsca jodły, a ona zatonęła we fledze, żadnej korzyści z niej nie było. Bo nie na miarę ludzi była, chyba na miarę olbrzymów. Na rozum biorąc i gdyby nie buta butynarów, należało ją zostawić na górze. Może i dzisiaj po latach osiemdziesięciu jej szczątki rozpierają się jako tęgi pagór przesycony gliną, gdzieś u podłoża korzeni nowych gęstwin na Popadyńcu. Pnia baszty nie okorowano na górze, bo przeczuwając co się święci, chciano się jej pozbyć co prędzej na dół, a tam na górze nawet nie było tylu ludzi ilu potrzeba było do okorowania. Gdy śnieg odpadł i stajał, odkryła się powierzchnia pnia. Nie była równomierna, od strony północnej przylegały do niej kożuchy mchów grube, chłonące ostre narzędzia jak gąbka, tak że nie wiadomo jakimi narzędziami należało by je zdzierać. Z całych połaci pokrytych płatami żywicy zaschłej można by zbierać żywicę kotłami. Także wiekowe dzieje piorunów, ich zamachy na drzewo były zakarbowane czarnymi strzałami i smugami zalepionymi smołą. Ale jakoś nie dosięgnął jej taki piorun, który by zadał jej szkodę poważną. Nie wiemy dokładnie, jak gruba była basztowa jodła, lecz opowiadano, że ludzie stojący wokół powalonego już pnia zadzierali głowy, by spoglądnąć ku górnej granicy jej przekroju. A któż zdołał obliczyć jej wiek? Warstwy coraz drobniejsze, coraz bardziej zbite, miejscami zwiotczałe, ku miąższowi ściskały się i gubiły. Dwa razy starsza od rozłupanej smereki na szczycie Riabyńca? Nie! Trzy razy starsza! Blisko dziesięć setek słojów. Ach, jak przeleciała jodła, wciąż stojąc na miejscu, przez dziesięć pokoleń ludzkich? Nie! Poprzez trzy dziesiątki pokoleń! Kiedy po raz pierwszy zasyczał jej zalążek, wypadając z szyszki, gdzież był jaki człowiek naokoło? Chyba bardzo daleko na Węgrzech, nad średnią Cisą, nad Dunajem, chyba nad Dniestrem trzeba by szukać śladów ludzi jej współczesnych. Bo wówczas żertwy skrzydlate, wzlatując z Czarnohory na łup, wypatrywały ślad człowieka z takim samym trudem, jak dzisiaj trudno znaleźć drzewo tak stare.

Pasterze i doświadczeni gazdowie, nie bez znawstwa, obliczali wiek jodły, lecz gubili się w gęstwinie przeszłości. Sta-