Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/411

Ta strona została skorygowana.

Witrołom rozłożył ręce, jakby zastygł.
— Tanasij przez łajdactwa? Chyba przez łajdactwa innych! Ukąście się w język.
— Nie — śmiał się Kimejczuk — nie przez łajdactwa, tego nikt nie powie, ale przez nienawistność. Tanasij to stara zgryzota i gryzie innych. Nienawistnik rodu ludzkiego i to mu patrzy z oczu.
Andrijko Płytka orzekł twardo:
— Nie wypuszczajcie takich głupstw z gęby. Każdy szanuje Tanaseńka, zresztą Foka chce, by u nas gościł, to wystarczy. A kto nie chce i nie ma czasu, niech nie idzie.
Ten i ów upomniał się jeszcze, aby zaprosić któregoś z panów na święto odjazdu. Tomaszewski głosował:
— Pana kancelistę z Fundacji.
Giżycki otrzeźwiał:
— Nie przyjdzie, ojciec mówi, że pan z kancelarii brzydzi się chłopskimi przyjęciami.
Wzruszono ramionami, a Witrołom przypomniał:
— Starego dziedzica ze Stanisławowa?
Nikt nie sprzeciwiał się, ale uznano, że już za późno, bo do Stanisławowa za daleko.
— A może młodego z Krzyworówni? — zapytał Gucyniuk.
Nikt nie sprzeciwił się, ale nikt nie głosował za tym. Nie wiedziano, niemrawy czy dumny.
Cwyłyniuk krzywił się na to wszystko.
— Za nudno z panami, kto jednego widział, zna wszystkich. Po co nam oni?
Matarha prychnął:
— Mówicie tak, jakby nikt oprócz was nie widział panów. Są tacy, są i inni.
Cwyłyniuk piszczał uporczywie:
— Jednakowiusieńcy! Dlatego na nas mówią: „Smaruj chłopa miodem, on wciąż śmierdzi gównem, chłop skała, twardy a dumy jak skała, każdy chłop jednakowy.“ A to oni jednakowi! Z Tanasijem czy klnie czy śpiewa, zawsze jest zabawa.
Andrijko nie miał ochoty wysłuchiwać.
— Dziś nie chram, ani nie targ, aby każdy swoje rozkładał. Zgódźcie się prędko, wybierzcie posłów do Tanasija i koniec.
Zgodzili się w końcu, postanowili wyjść raniutko nazajutrz, by wrócić tego samego dnia razem z Tanasijem.