Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/412

Ta strona została skorygowana.
2

Późnym popołudniem żółte słońce wychyliło się z potoku chmur. Andrijko chociaż dokładnie już oglądnął sobie haci, altanki i ryzy z odnogami, nie zadowolił się. Zaczynając od potężnej smereki, pozostawionej u dołu na pamiątkę dolnej granicy puszczy, zapuścił się daleko w spustoszony las. Skacząc z odziomka na odziomek, przełażąc z trudem przez kupy potrzaskanej dżegi, tu i ówdzie przez kłody ujawnione dopiero po stajaniu śniegu, ostrożnie lecz zawzięcie to przedzierał się przez małe wysepki gęstwiny czyhrowej, to lapotał przez młaki, wyciągając rękami nogi z maćkolnych dołów, to przeskakiwał w potężnym rozmachu przez ponurzyste mraźnice. Dotarł w końcu do rozczolimy między dwiema obnażonymi ścianami lasu. Do górnej granicy lasu, do połoniny było jeszcze daleko, podwójna chochłata smereka odcinała się w świetle od połoniny, lecz jej towarzysz buk zaledwie był dostrzegalny.
Słońce zachodziło za Riabyńcem. Ponad pobitymi szczątkami sędziwego lasu, ponad nielicznymi biłaniami, co posrebrzone już trupio wynurzyły się niedawno spod śniegu, ponad żałobną zielenią mchów, do rudości porażonych niezwyczajnym nalotem światła, władało ono samo, Światło wiosenne, łagodne, monotonne. Widoczne wszędzie zwycięstwo światła nad mrokiem przejaskrawiło rozgrom lasu. Zamiast kolumnady sklepionych baszt, co odsłaniały tyle tylko, ile mrok dostojny pozwalał, zamiast wiekowych dywanów, wypielęgnowanych rosami i żywicą, chronionych niegdyś przez mrok, wszędzie już nie cmentarz nawet, lecz wertep schnący, zdziczały, podminowany trzęsawiskiem syczącym spod ziemi. Wszędzie kikuty odziomków, siekanina gałęzi i pordzewiałych gałązek, łachmany kory, stosy i wiry powichrzonych drzazg, cała schnąca dżega bez kresu. Czarne jamy od ognisk, głębokie kałabanie, napełnione brudną cieczą, z wyrwanymi tuż obok kupinami żółtej gliny, zeschłej już, zawalonej śmieciem butynowym, zadeptanej.
Dotarłszy do rozczoliny i pełznąc powoli Andrijko rozglądał się za weselszym widokiem. Niezbyt daleko, po prawej ręce niewielka różowa chmurka, wędrując w świetle przesłaniała jakąś jaśniejszą stromiznę odkrytą przez wyrąb. Czepiając się ścian wznosiła się prędko i wesoło za słońcem na drugą stronę góry. Pod nią odsłaniały się stopniowo niedaw-