no odarte z mchów i zniszczone przez wleczone z wierchów kłody, ściany wapienne. Topniejące śniegi i deszcze wiosenne pokryły już rowkami stoki. Strugi wody toczyły się rowkami i dróżkami wyrytymi w skałach. Nagle, wśród ciszy, zasowa błota zasyczała, po czym z głuchym łoskotem stoczyła się ku Andrijkowi, chlapiąc go i obrzucając kamieniami. Z łona góry ukazały się nagle kości i zęby skalne. Poniżej skały, zwolnione z wiekowej leśnej sieci kurbała, takie których przedtem nikt nie widział ani nie dosłyszał, buchały spod ziemi, dławiły się nadmiarem wody. W nielicznych żłobinach gdzie, niegdyś, bardzo dawno, jakiś powalony olbrzym leśny zatarasował potok i odsłonił świetlną dziurę w kopule leśnej, wybujały nagle zatajone do niedawna wysepki młodej zieleni. Doczekały się niepodległości. Tutaj bowiem niegdyś na brzegach moczaru powstałego przez zatamowanie strugi zasiały się buki i jawory, paprocie i młodziutkie smereczki, wtłoczone trwożliwie w dżemorę, jak dziatwa leśna, co boi się przebrnąć przez potok. Teraz podrosły, rozprężyły się i spiętrzyły się jedne nad drugie. Radowały się na chwilę, że ogrom puszczy potrzaskany już nie grozi ich odrębności. Wszystkim tym niepozornym młodziaczkom albo przybłędom niszczyciele lasu podarowali życie, usamowolnili je. Ale za to ocalone kępy drzewek i zieleni od razu musiały stawić zielone czoła wichrom i mrozom nocnym. Ongiś kryły się na dnie puszczy, żaden powiew ich nie dosięgnął. Pierwsza swobodna wiosna porozdzierała ich młode liście i zardzewiła szpilki.
Otoczony z jednej strony zarębinami, a z drugiej zarwanicami skał, zagrożony wciąż jeszcze lejącymi się zasowami błota, nie znając krętych przesieczek, które rębacze niegdyś utorowali sobie dla prześlizgnięcia się, Andrijko zmiarkował, że zabrnął za daleko. Świat mu się zakręcił, nie wiedział nawet gdzie jest. Oczyma szukał choćby jednego chochła, jednej czubatej kiczery, jednego zalesionego garbu. Wszędzie obłazy i nagie kływy. Osaczony wertepem, zaledwie mógł się ruszyć. Lecz naokoło było jeszcze wcale jasno. Schodził jak najspieszniej, ale obmyślał każdy krok z zastanowieniem.
Powoli zmierzch wyciągał z rozgromu lasu wojska cieni. Rozwarły się skaleczone pyski drzew z przyziemnych miejsc kaźni, by krzyczeć: „Gdzie mój tułów, gdzie ramiona, gdzie kędziory, gdzie korona?“ Lecz najstarsze pomniki lasu, zamszone odziomki pradziadów, brodaci sądkowie lasu drzemali spokojnie: „Sprawiedliwie, dostało się wszystkim.“ Z sęków
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/413
Ta strona została skorygowana.