prawnuków za trzy setki, las, las, las! Gdy starczy miejsca dla wszystkich szyszek, przejdzie do nalotu, zakryje wierchowinę, zagasi chłopski byt i dobytek, wchłonie i połknie osiedla, wypędzi człowieczeństwo, nie oprze się nad Dniestrem. Wszystkie siekiery utoną w leśnych dnach, wszystkie przemówki razem nie zatrzymają. Las, las, las!
Uciekając, skacząc, potykając się, ślizgając się na głazach odartych z mchu, padając, nawet szarpiąc ubranie, Andrijko zmęczony, obdrapany i wysmarowany błotem, wrócił przed nocą do koliby. Foka oglądał go uważnie:
— I po cóż w takie kujawy pchać się pod noc, Andrijku?
Andrijko szeptał dobitnie:
— Tyś weselny drużba, bądź i nużdzie drużba. I trumnie też. Zacząłem — to kończę.
— Szkoda się męczyć bez potrzeby — tłumaczył Foka.
Andrijko nie odpowiadał. Położyli się spać wcześnie.
Wysłani do Tanasija posłowie wstali wcześniej niż zwykle, by mieć dużo czasu przed sobą. Jeszcze nie świtało, gdy wyszli z Riabyńca. Las był surowy, powietrze przejrzyste, nazbyt ciche, przyczajone. Cieplało gwałtownie. Andrijko przyglądał się wciąż chmurom, kiwał głową smętnie.
Zaledwie doszli do Ilci, dopędziły ich czarne chmury od Czarnohory. Nie było jeszcze południa, a pociemniało jak pod wieczór. Było duszno. Już z góry widoczna zagroda Tanasijowa owinęła się dymami jak pogorzelisko. Także Czeremosz czarnobury i zły, grał głucho, wieszczył ulewę. Weszli w dym grażdy, przechodzili z podwórza na podwórze, zanurzając się w coraz gęstsze zawoje dymu. Zastali Tanasija w towarzystwie cygańskiego grajka Gawecia. Tanasij był mroczny, im więcej butynarów wtłaczało się do izby, tym bardziej się chmurzył. Nie krzątał się, nie ugaszczał, mruczał coś na przywitanie i czekał.
Tomaszewski wysunął się na czoło. Chłodno nadęty i z godnością pokazywał wymowność żabiowską, mówił spokojnie i gładko:
— Batku nasz, Tanaseńku, sławny i luby: Foka Szumejowy, nasz zawidca i my wszyscy, cały butyn z Riabyńca, zapraszamy was na święto odjazdu. Ruszamy z darabami na