nie winien, dziecko czy nie dziecko, zapłacą wszyscy. Naprzód strach, potem topiel, dla reszty głód. —
— Tanasiju — zaszeptał dobitnie Andrijko Płytka — ja w tym butynie nie rąbię, ale to w porządku, posłuchajcie —
Tanasij nie słuchał, zachłysnął się i wrzeszczał dalej:
— A kto temu winien? Kto marnuje i morduje świat? Taki co narusza, wywraca — rabusie!
Miarkowali, że wszystko na nic, zamilkli. Przecież jeszcze Hryć Giżycki z dolnej parafii przekonywał cicho a ciepło.
— Gazdo, nawet ksiądz na nas nie krzyczał. Powiada ksiądz: „dobrze, zarobek uczciwy, z tego dobrobyt i więcej ludzi w górach“. A tam na dołach —
Tanasij przerwał mu gwałtownie:
— Wasz ksiądz taki sam, przynajmniej on mógłby się Boga bać!
— A tam na dołach — kończył spokojnie Giżycki — powodzi się nie lękają, tam tamy, zapory.
— Niech dalej się nie lękają, niech do spółki z waszym księdzem wyzywają Boga i wody — ryczał Tanasij — więcej ludzi, to większy głód. Oj, pokosztują jeszcze, jak smakuje pieczeń z własnych dzieci. A wszystko za świętą ziemię.
Nadaremnie Petrycio Siopeniuk błaznował, chcąc rozweselić Tanasija stroił miny to przerażone, to głupkowate. Tanasij go nie zauważył, przeto Petrycio powetował sobie i stanąwszy za Tanasijem naśladował jego ruchy, wypulał oczy, podnosił ręce. Podpatrywał go uważnie, powtarzał kilkakrotnie, cierpliwie ćwiczył się w tej komedii. Młodzi posłowie ściskali zębami usta, kaszlali, dusili się, aby nie parsknąć śmiechem.
Zniemożony już Tanasij skarżył się płaczącym głosem.
— Ja i tak już stary, cóż mi tam, a żal mi tylko ziemi obłupionej ze skóry, podeptanej. Posłuchajcie jak stęka po nocach, jak banuje. Taki las... bez lasu nie ma świata. Tych dziatek także mi żal, co będą się topić, głodować, zdychać. I chudoby także.
Tanasij wycierał oczy czerwoną chustką. Goście spoglądali jeden na drugiego, chrząkali. W nagrzanej i natłoczonej izbie zrobiło się duszno. Odechciało się im wszystkiego. Zegnali się w milczeniu a ceremonialnie.
— Cóż mamy powiedzieć Foce? — zapytał sucho Tomaszewski.
Tanasij spiorunował go wzrokiem, lecz opanował się.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/418
Ta strona została skorygowana.