Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/419

Ta strona została skorygowana.

— Wyszczerbiam pysk cały czas, a ten pyta co powiedzieć. Powiedz coś słyszał.
Nie ugościł ich wcale, nie zatrzymywał, odprowadził powoli do bramy grażdy. Wychodzili jeden po drugim, inni czekali jeszcze na Tomaszewskiego, który nie chciał odejść bez pokazania rogów. By nie dopuścić do poniżenia go i to tu, na Żabiem, na swoich śmieciach, w obecności swych kumpanów, powiedział Tanasijowi.
— Nie sztuka być duką hardym takiemu, co odziedziczył. My biedni musimy spróbować własnymi rękami na cudzym, w butynie.
Tanasij zakłopotał się, lecz zaraz rozładował się obficie.
— Własnymi rękami? A kto karczował berda? Kto kamienie wybierał z carynek, gdzie teraz trawa po pas? Kto wyrwał kartofliska z legowisk niedźwiedzich, a z moczarów pole jęczmienne? Te ręce!
— Mieliście na czym, wy syty już, my jeszcze głodni. Za to nas wyklinacie.
— Broń mnie Boże od tego! — przeraził się Tanasij i rozeźlił. — Woda was klnie i przeklnie. I potrzaskany las. Taki las....
Tomaszewski przemógł się, próbował jeszcze po dobremu przynajmniej mieć ostatnie słowo.
— Tanaseńku, jeszcze jaki las! Zalesi się rychło, sami wiecie. A tam na skale panowie obiecali zalesić — potrafią —
— Panowie potrafią? Zniszczyć wszystko! Siać lasy na gołej skale? Wiesz, co się zasieje?
— Cóż takiego?
— Śmiech się zasieje. Czorty śmiać się będą na gołych płytach. Haukać będą na was.
Tomaszewski zniecierpliwił się.
— Koniec końców nie mój las ani wasz. Co nam obum do cudzego lasu.
Towarzysze Tomaszewskiego wymykali się po cichu i rozważnie jeden za drugim: na podwórzu został z Tanasijem tylko sam Tomaszewski. Lecz Tanasij nie źlił się, zakłopotał się, patrzył z wyrzutem, cedził powoli przez zęby.
— Łyskaj na mnie, łyskaj. Raz lewym półzadkiem, raz prawym. A mnie to ani grzeje ani ziębi. Boć nie o drobnicę durną chodzi, nie o papiery gruntowe, nie o to, co jedna siekiera sobie nadłubie czy w cudzym lesie ukradnie. Chodzi o świat, las nas trzyma —