— Bogacze potrafią, potrafią... — smęcił się z przekonaniem Pańcio.
Tomaszewski wciąż chmurny mierzył go oczyma.
— Akuratnie dla Tanasija kumpan. Stara rdza!
— A przecie, uważajcie ludzie — upominał stary Koczerhan — z przekleństw takich może być wielkie nieszczęście. Bywa taka godzina. I już jest. Jeszcze jedna zwada a butyn się rozleci.
Foka milczał. Andrijko powtórzył wyraźnym szeptem.
— A po cóż to?
Foka poderwał się.
— Wszystko puste gadanie! Na Juria ruszamy. To będzie nasza zwada. Idźcie spać!
Na dworze było mokro i ciemno. Robotnicy wstawali niechętnie, wychodzili po jednym, wracali z powrotem do koliby po łuczywa. Bez tego nikt nie mógł przejść do żabiowskiej koliby. Z mokrego śniegu wciskała się wilgoć do koliby, powoli rozklejał się każdy, niechęć wstawała z każdego kąta, z całego butynu zniechęcenie: po co?
Petrycio zbudził się nareszcie. Nie zbudziły go hałasy i kłótnie, dopiero cisza. Wstał w jednej chwili i w jednej chwili ożywił się. Może coś słyszał przez sen, czy też ogarnął w lot, co się działo w kolibie? Wśród ponurego milczenia wyskoczył na środek koliby pod szczyt dachu, gdzie najwięcej miejsca i nieoczekiwanie zagrał — Tanasija. W szybkiej kolejności, bez słów, bez okrzyków, ruchami tylko. Chmurzył się, patrzył spode łba, wznosił ręce proroczo, ściskał dłonie w groźbie. I suche ręce Petrycia dzięki ruchom i błyskom watry rozrosły się w sękate dłonie Tanasija. Rozbijał kułakiem powietrze, jakby Tanasijowymi przekleństwami, mrużył oczy, ciskał zadzierzyste rohatyny spojrzeń, dzikie, nieuchronne, to znów pułapki czortowskie, złośliwe, mordercze. Lecz potem otwierał ręce szeroko, jak Tanasij nieraz otwierał do gości, jak gdyby świat chciał przygarnąć do swych dymów. I chwytał jakieś ręce, przyciskał do serca, garnął je do samotności starczej jak sam Tanasij. Chwytał szklankę wódki, łykał głęboko, bardzo głęboko, a potem zapraszał szerokim ruchem rąk, ugaszczał. Wyciągał z torby pieniądze — widzieli to — i darował gościom, rozrzucał. Potem Petrycio wyjął czerwoną chustkę z torby, ocierał oczy. Potem walił się kułakiem po łbie, opętany starczą, Tanasijową żurbą. Otwierał usta wściekle jak orlica, gdy napada wroga, co zbliżył się do gniazda. Jakby
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/427
Ta strona została skorygowana.