stracili ludzie rozum od żałości. Mówili nawet dawniej, że śmiech i wesołość w kupie, gdy tylko biczem trzaśnie, od razu przepędzi śmierć i siły nieczyste. A czemuż? Któż to wie? Więc chyba powiem już z mojej głowy, bo wydaje się, że tak rozumieć łatwiej. W tym rzecz, tak myślę sobie, że u was sąsiedzi blisko, u was i uliczka i kościół i dzwony. — A u nas? Każde osiedle daleko od świata, każda chata daleko od drugiej, a dawniej jeszcze dalej była. Zajedzie sobie śmierć do chałupy, jak możny pan czwórką. Kto wie skąd? Wtarabani się hardo, bezlitośnie. I chapnie sobie kogo zechce. I spanieje: ja tu pan! ja gazda tego świata! No, i innym żywym zęby pokaże, do ściany przyprze, do podłogi zniży, znijaczy. Wtedy jak tylko trembita da znać, że ktoś umarł w chacie, nasypie się zewsząd narodu do chaty jak liścia. Odprawiają posiżinia. No i śmierć przykucnie w kącie. I już się nie sadzi. Lecz wdowy rozpaczają, od zmysłów odchodzą, sieroty jęczą, a nawet sąsiadki-płaczki rzewne śpiewają płacze. Lecz sąsiedzi, przyjaciele i goście nie opuszczają ich, czuwają całą noc, cieszą ich obrzędem, smutkowi i śmierci nie dają przystępu do żywych. Bo smutek gryzie człowieka, suszy go i dusi. I tak półżywego ku śmierci wlecze. A jeszcze gdzieś po drodze do grzechu, do złości, do nielubstwa zaciągnie. A te stare gody pocieszne nas wiążą, trzymają razem lepiej niż praca. Lubią się wtedy ludzie, przyjaźnią się. I zmarły to widzi i na pewno rad temu. Bo to po ludzku. I Bóg to widzi. A czegóż więcej żąda od nas. Więc to po Bożemu. Gdy jeden liść oderwie się, na ziemię spadnie, bukowinka zaszumi zielona. Tak i my. A tu w lesie, w kolibie — nie mniej niż gdzie indziej.
Mario słuchał poważnie. Zapatrzył się gdzieś. Rozpogodził się. Italiany kiwali głowami przyjaźnie, ściskali dłoń Foce, znów popijali, traktowali się wzajemnie. Teraz gazda Foka zwrócił się do swoich.
— Posłuchajcie i wy. Nie w tym błąd, że się weselimy, to każdy wie. Lecz przecie niedostatek w tym, że nikt tutaj nie zapłakał. Bo ten stary obrzęd to już na pewno nie gorzej pomieszany niż delorna wódka Tanaseńkowa. W nim i ślozy i śmiech, rozpacz i durijka, gorycz i radość. Bez tego wszystkiego razem posiżinie nieważne. Bieda tylko w tym, że my Kamia nie znamy, nie wiemy o nim nic, ja sam nie widziałem go na oczy, nawet Italiany niedużo o nim wiedzą. Dlatego proszę Andrijka, aby mu zagrał na flojerze starą prywil.
Z mroku z kąta koliby wynurzył się zgięty do połowy wy-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/43
Ta strona została skorygowana.