doba, gdy ją wygonią tam, rozumie coś, męczy się, tylko jak ma powiedzieć, biedactwo!?
— Oj wie, wie i rozumie — płaczliwie zaświadczył Bomba — i męczy się, a języka tego nie dał Bóg.
Matarha nabierał wymowy, naprzód wydobywał jakieś wspomnienia, cienie czy łzy doli żołnierskiej, tęsknotę niemego rekructwa, a potem wyładowywał się do woli. Słowa płynęły z ust, jak woda z podniesionej haci. Tak jak mu było potrzeba teraz, a z całkiem innej strony niż dotąd. Do niedawna wspominał żołnierkę dla pokazania się, że żołnierz wysłużony, że bywały, że zna się na panach, na polityce, a teraz dla czegoś ważniejszego. Mówił grobowo a niezachwianie:
— Mowa szwabska wszędzie tam łopoce, jak wiatr na piaskach. I toporem cię rozcieka i młotem uderza po głowie i doubnią dobije, aż cię zamuruje. W Rumunii nie inaczej —
Mandat przerwał:
— W Rumunii szwabska? Nieprawda! To przecież można zrozumieć: po pysku, łupysku, dupamaca, dupahora[1] — — — Mandat zarechotał.
— To wszystko jedno — orzekł Matarha ponuro — bieda główna w tym, że gdy oni do nas przyjdą, to wtedy oni niemcy, po prostu niemaki, a gdy my do nich, to my niemaki i koniec.
Mandat przeraził się po raz pierwszy:
— Niemcem się stać? Nie daj Boże!
— A jakżeż inaczej? — przekonywał Matarha — Niemcem niemym i to od razu. I cóż ci z tego? Udawaj Niemca niemego i tak ich nie zrozumiesz. Coś już nachapał słów jak pies much i co ci się wydaje, że trzymasz je w brzuchu, a przyjdzie ci chętka wykaszleć te słowa, oho! słowo zaskoczy ci za słowo i ty znów niemy. Idziesz kupić zapałki, chcesz powiedzieć: „sztrachhycli“, a wymówisz: „sztrafancajga“[2], to znaczy podajesz kogoś „prosto do kryminału“. Gadaniem coś takiego narobisz — że piekło. Już lepiej zamuruj się za życia. Stanąłeś za Niemca, to oniemiej.