Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/439

Ta strona została skorygowana.

bił krok ku Foce i zastygł w bezruchu. Wreszcie Bomba wybełkotał:
— Wiosna, chudoby młodej dużo, jagniątek, cielątek, nie daj Boże zostawić, i grzech. A dzieci także.
Kuzimbir ożywił się, z ulgą wydobył z głębi piersi:
— Oj to-to, tyle dzieci, dziewięcioro dzieci.
Osiem głów rębackich zakiwało się, jedna jak druga powtarzały to samo:
— Dzieci, dzieci, dzieci.
Foka poderwał się nagłym ruchem, rębacze żachnęli się jeden za drugim, jak gdyby się przelękli. Foka opanował się, usiadł, powtórzył łagodniej:
— Butyn wspólny i wczoraj i jutro. Pojutrze Juria. Wody Bóg dał sporo, potoki i rzeki pełne z ulewy i z śniegów. W sam raz! A dwie hacie w zapasie. A przecież ani dnia stracić nie wolno. Lada dzień wody zmaleją, może być za późno.
Kuzimbir bezradnie wyłożył ręce jak dwie łopaty. Bomba raz w raz pojękiwał jak na mękach, nie znalazł się ani jeden odważny. Lecz już śmiechy żabiowców z kątów pryskały po kolibie, przeto dźgnięty tym Giełeta wycedził surowo:
— Niemożliwe.
— Niemożliwe — huknął Matarha.
— Niemożliwe, niemożliwe — przeszeleściało przez usta rębaczy, którzy zapomniawszy o jedzeniu siedzieli jak na strasznym sądzie. Foka surowy, sztywny czekał. Powiedział z żalem:
— Za co?
Matarha ożywił się niezwykle. Oto mógł być wreszcie ważny wobec całej koliby, przeto wobec wszystkich wsi. Zamiast mówić o sobie, pobłażliwie bronił rębaczy, bo ich i tak już oczarował. Mówił bardzo powoli:
— To by trzeba znać. Znać miasta, znać języki szwabskie, znać ludzi, znać kraje, znać wody. A któż z nich zna? Nasz Kuzimbir to Witrołom istny, co mówię, więcej jeszcze, przezwać by go trzeba Puszczołomiec. Człowiek tęgi, mądry, po Andrijku Płytce komendant do rąbania najpierwszy. Siedzi w środku każdego drzewa. Warto go słuchać na ślepo i trzeba, w burzę, w gromy czy w zamieć. A tam w świecie co? Najmniejszy Żydzina go wyśmieje. Tacy jak oni będą wam tylko zawadzać, Foko, pętać się niepotrzebnie, jak puchacz w klatce banować i jeszcze dziobać. I płoszyć się, jak konie górskie w mieście. Na Szpyciach zimą czy wiosną, pod śnieżnymi na-