soki chłop z fłojerą w ręku. Podobny był do innych z rodu Płytków, których Foka znał z Krzyworówni. Oczy miał piwne, pełne, przepastnie śmiałe. Jak u sępa z marmoroskich gór. Przezywano go żartem w butynie, a potem i po wsiach: Śmierć leśna. Bo Andrijko Płytka, to wiadomo było, wciskał się w najdalszą głusz leśną. Rąbał sam bez towarzystwa. Nad przepaścią czy na dnie wąwozu najgroźniejszej baszcie dawał radę. Rąbał śmielej, sprawniej i prędzej niż ktokolwiek w całym butynie. Gdyś wszedł w głębie lasu na Ruskim, gdzie najtrudniejszy dostęp, przysiągłbyś, że to już koniec świata, że człowiek po raz pierwszy tam zaszedł. A tu nagle — stukanie siekiery. Tam rąbał sobie Andrijko — śmierć leśna. Kto by nie znał Andrijka Płytki myślałby może, że to ponury człek czy niemrawy. A pobratymi jego i sąsiedzi wiedzieli i domyślali się, co korzeniło się w głowie Andrijkowej, kiedy ścinał a potem wykorzeniał stare drzewa. I po co nypał po zakątkach puszczy. Troską jego było wyszukać żyzną ziemię i to na stokach niezbyt stromych a zacisznych, aby zawczasu kupić od pana dla siebie, dla swoich, dla sąsiadów z Krzyworówni. Łąki słoneczne, sady czereśniowe i śliwowe, to mu się marzyło. Śmierć lasom starym niósł, a dla nowych osiedli — życie. Przez to może Andrijko wcale niestary, nie miał więcej niż lat czterdzieści, stroskany czy spracowany wyglądał o wiele starzej. Andrijka zwano jeszcze dawniej — Szeptun, bo mówił cicho, ważko. Zanim zagrał, wyszeptał z namaszczeniem:
— Dobrze o tej bukowince mówicie, Foko, zielona ona, soczysta. I chrześcijanin bez ślozy soczysty nie będzie. A tu ten bidak, nasz pobratym, Kamio, choć taki pocieszny, tak przyjazny człek, a zakryty był za życia od świata, tak jak teraz. Nie skrzywił się nigdy. A nikt o nim nic nie wiedział. Ja jeden może coś niecoś wiem o nim... Opowiem potem. Tymczasem niech go wspomina prywil.
I zagrał Andrijko na fłojerze, „umarłą nutę“, basową, jednostajną. Żałobnie ją rozciągnął. W monotonii zawisła długo a pewnie, jak czarny ptak czuwający w locie nad milczącą puszczą. A potem jednym uderzeniem skrzydeł wzlatywała daleko od ziemi. A potem jeszcze kwiliła jak sokół wędrowny, gdy mu rębacze wybierają ze smereki miękkie bialuśkie pisklęta — a przecie samą skargą żywota wzywa mroczne puszcze. I odpowiadało mu z puszcz dudnienie głuche. Milczące umieranie. Poddanie się śmierci groźnych lasów. — To znów
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/44
Ta strona została skorygowana.