Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/440

Ta strona została skorygowana.

sypami nie zlękną się, to pewnie. Choćby o dwa palce od nich góra lodu się stoczyła. Ani nie mrugną, uskoczą. A tam w mieście — na nic.
Foka przyglądał się mu badawczo. Matarha zmieszał się, zamilkł. Foka powiedział:
— Niech będzie, oni tacy. Za to wyście wojak, coś hejby pan kapral. Wyście bywały, jedźcie, bądźcie przewodnikiem.
Matarha zamachał rękami zabawnie, zachwiał się na stołku i znów wrogi śmiech żabiowców z kątów zapełkotał, jakby mu nogi podpalali. Lecz Matarha utrzymując się w pysze bronił się spokojnie:
— A ja po co? Cóż ja pocznę z nimi? Toby trzeba miesiącami abrychtować jak rekrutów, a gdzież na to czas?
— To któż pójdzie? — pytał Foka.
Rębaczom odechciało się jedzenia. Aby przecie coś robić odkładali baryłki, odsuwali jaworowe deszczułki z kuleszą, choć nie powieczerzali należycie. Foka mówił łagodnie, poprawiając psuł:
— Czyż wy nie wiecie jaki to butyn? Tyle kłód, tak daleko. I poprawiać trzeba będzie daraby i może rozwiązywać je, i gdyby się rozbiły pozbierać i znów wiązać i przeładować na korab. A najwięcej potrzebne pogotowie ciągłe, aby nie daj Boże nie spadła na nas zahata albo ogień. Jakżeż się obejdę bez was, bez najsprawniejszego!
— Bez kogo takiego? — pytał Witrołom spokojnie.
— Bez was właśnie — odparł Foka.
— A las kto będzie rąbał?
Foka zniecierpliwił się:
— Zostawcie to mnie, jeszcze jest dość drzewa nie okorowanego, a nie ma już gdzie stawiać mygły. Zostawcie innym.
Witrołom pochylił się.
— Do przystani na Huku — dobrze. Do Krzyworówni aż pod tartak pański — niech będzie. Dowieziemy tam talby, to najcięższe, i tam zbijemy w daraby. Już zaraz, przed Juriem jeszcze, jutro o świcie, przed świtem, bo noc jasna. A potem — ha, no, niech będzie — do Kut i zaraz z powrotem. Ale nie! Do Kut za daleko.
Bomba wtórował żywo:
— Za daleko, za daleko, mogłoby jakoś zaciągnąć dalej.
Foka hamował się, powtarzał:
— Butyn wspólny, daliście rękę, zakarbowaliście rewasz.