Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/441

Ta strona została skorygowana.

Matarha odezwał się twardo, półzwycięsko:
— Ja do drzewa do lasu zgodziłem się, aby uczciwa robota grała jak dzwon, a nie do włóczęgi żadnej. Odbyłem już swoje, dość mi wojny, poniewierki dość.
Matarha zaczął szukać czegoś pilnie w kącie, pokazując, że nie ma czasu na takie bałaczki, wreszcie usiadł na swoim posłaniu. Foka wybuchnął:
— Zostawiacie mnie na środku drogi, gorsi od Judasza.
Nikt z bystreckich nie obraził się. Po chwili Łesio Karawaniuk przemógł się i głosem złamanym w gardle wykrztusił:
— Judasz za pieniądze, a nam nie pieniądze na sercu. To nie zdrada, przeciwnie.
Tymczasem młodzi żabiowcy i ci co drzemali już po kątach, naprzód pomrukiwali, potem wykrzykiwali, nadmiernie pokazując ochotę poniżenia rębaczy.
— My pojedziemy wszyscy jak jeden!
Tomaszewski obrócił się ku swoim kumpanom, syknął:
— A co? Gazdowie pępkowi od pierwowieku? Pokazali się! Do zaprzęgu tylko! I gorsi jeszcze od chudoby.
I nadal nikt się nie obraził. Z kolei Sawicki usiłował przemówić do Witrołoma:
— Gazdo, wyście nie dziecko, wyście nasz pobratym, towarzysz pewny, nie zostawicie gazdy i nas w takiej potrzebie.
Witrołom odpowiadał niechętnie:
— Jacy jesteśmy, tacy jesteśmy tutaj na miejscu. A tam na obczyznach — nie!
Bomba dodał:
— Tutaj my gospodarze, a tam nas nie ma.
— My nie monachy — dodał pospiesznie Witrołom — nie zakonnicy wędrowni, mamy żony, dzieci.
Bomba podszczekiwał:
— Tak, tak, my nie monachy.
Mandat zarechotał wesoło:
— Nasamprzód trzeba powiedzieć ot co: my nie skapłonieni, bez naszych bab nie będziemy się męczyć miesiącami, ani nam się śni.
Sawicki jeszcze przekonywał uczciwie:
— Osiem miesięcy mogliście tu usiedzieć, a jeszcze dwa nie wytrzymacie?
Znów śmiech falował po kolibie i z tego Giełeta znów się