nasrożył. Mniej spokojny niż zazwyczaj, mówił opryskliwie, nawet grubiańsko:
— Zachciało się! Tutaj jeśli potrzeba, z ochoty przewrócimy świat. A tam? Nie! Nigdy! Najemników zwołajcie sobie, świśnijcie, a zlecą się jak psy.
Foka przerwał:
— Któż woła? Butyn woła, rewasz, my wszyscy wspólnicy.
Giełeta odciął:
— Rewasz to rewasz, a nie kajdany.
Stary Koczerhan zmarszczył czoło okrutnie, i natychmiast obaj bracia młodsi zmartwili się wraz z najstarszym bratem. Koczerhan mówił rozważnie lecz z żalem:
— Nie moja to rzecz, ale ostrzegałem was, Foko, przy rewaszu, nie zawiązujcie sobie doli, nie otwierajcie komory na oścież. Chcieliście wspólnoty — macie, widzicie.
— Co macie, co widzicie? — pokrzywiał się brzydko Giełeta. — My to jedno widzimy, że wy przywykliście wałęsać się po robotach, myszkować, kłaniać się.
Foka znów przerwał:
— Tak się mówi do Tanasija Koczerhana? Wstyd!
— Dla kogo wstyd! Czy byłby butyn bez nas? A bez Koczerhana byłby. Niech wstydzi się ten, co przychodzi na gotowe.
Foka zerwał się. W bezradnej obronie czy w ataku? Koczerhan powstrzymał go ruchem ręki. Bystreczanie pochylili głowy. Napiętnowani już, pokorni, ale coraz upartsi, gotowi hańbę znieść, nawet straty i szkody, byle się nie ruszyć. Najprostszy stawał się chytry, najchwiejniejszy — zawzięty. Oszukiwali Fokę lecz siebie samych jeszcze więcej. Aby wytrwać w uporze, wyciągali skądś z kiszek starszą od najstarszej mądrości — głupotę. Jakby przerazili się zmorą we śnie, że chata ich zachwiała się, i macali pod łóżkiem, jakby uroili sobie, że lawina toczy się ku chacie, i w takimże przerażeniu rzucali, co w ręce wpadnie: kłody, głazy, zapory prawdziwe, lecz także patyki i śmiecie.
Matarha usadowił się głęboko w kącie. Ktoś by pomyślał, że czuje się bezpieczny, ale ten olbrzym bał się jak chłopczyna. Czyż sam wiedział czemu? Może dlatego, że zanadto przypadkowo wyniosła go chłopięca głupota ukryta pod po-