Zaledwie to wytchnął, Mandat skoczył nań z tyłu i tak go chlasnął po twarzy, że Tomaszewski przewrócił się jak długi. Stąd i stamtąd wołano burzliwie.
— Zabił, zabił.
Rozruch uczynił się niebywały. Żabiowcy wskakiwali z podłogi i z posłań, i bystreczanie i żabiowcy chwytali za siekiery. I błyskawicznie Foka, Koczerhany, Andrijko Płytka, Cwyłyniuk i inni zagrodą stanęli w środku, aby nie dopuścić do groźnej bójki. Żabiowcy zawrzeszczeli gorączkowo:
— Mandat z Mandatów! Zbój z Raduła! Wiązać! W kajdany! Do sądu! Na szubienicę!
Mandat przeraził się jak chłopiec. To przypadając ku ziemi, to przepychając się na czworakach między kolanami innych, to przeskakując przez tych, co jeszcze siedzieli, wydarł się pogoni, wyskoczył z koliby i uciekł. Foka zwrócił się z gniewem do Witrołoma:
— Ładny z was kierownik, nie ma co mówić. Dziękuję wam za wszystko.
Witrołom był bliski płaczu.
— Niegodni my was — pojękiwał — diedyku nasz luby! Porąbcie rewasze albo spalcie. Skasujcie skarby. Zapłacicie ile łaska i kiedy wola. A my zaraz raniutko do chaty, aby być w domu przed Juriem.
Lecz Foka przypierał jeszcze twardo.
— Ale sumienie, wasze sumienie?
Witrołom skurczył się, nie odpowiadał, Foka nie ustawał:
— Gdzież ono, w piersi waszej czy tam w chacie za piecem?
Witrołom zgiął się w pół, skarżył się z głębi piersi:
— Korzenie w chacie, do korzeni wracaj. Słyszycie przecie, świat się kończy. Trudno. Wola Boża. A my do żadnej partii nie przynależni, my tutaj na krajuszku świata, na ostatnim krajuszku swobody. Toż gdzie prawo takie, aby od korzenia odrywać? Aby dziecko wydzierać od cycki ciepłej i słodkiej? Któreż sumienie i rewasz który, aby od swobody w poniżenie pchać?
Foka śmiał się gorzko:
— Wy do żadnej partii? A partia to nie ludzie? I świat