Razem z porzuconą lecz pęczniejącą żarem watrą, umęczona koliba i kłótnia przygasały same z siebie. Po dniu najcięższej pracy wszyscy potrzebowali odpoczynku, rębacze bardziej od wszystkich znużeni, padali z nóg. Powalona i porzucona przez bunt puszcza milczała. A oni jakby spętani jej mściwą odpłatą wygasali, jakby mieli paść tuż przed końcem, na to aby trupy drzew pozostały na miejscu nieuprzątnięte razem z pogromcami. Kołysały ich z dwu stron dwa milczenia. Milczenie lasu i milczenie gazdy. Lecz zaraz dławiły rzężąc boleśnie dwie zmory zadławione. A któż je zdławił? Z mrocznych kątów to wywracały gały umęczone, to gasiły je. Trupy, czy jeszcze żyją? Nie patrzeć tamtędy, bo wiadomo kto je zaklepał! Samego sumienia nikt chyba nie oglądał, niby obraz na ścianie. Ale lubi ono przywidywać się marami. Nie nazywali mar, bo im ciężej dręczą, tym trudniej je nazwać. Ale poznawali je dobrze. Widzowi lub świadkowi, co obcy winie, nazwać je nietrudno. Były to zadania nie spełnione, może już zmarnowane, i postanowienie gazdy zadławione tym, że nikt go nie słuchał. Coraz pustsze milczenie, coraz duszniejsze brzemię.
Zasnęli tam gdzie padli ze znużenia, oblepieni potem, a wciąż schnący w duszności, pod żarem syczących węgli. Czółna wymarłe z wytężonej do beztchu wędrówki, wysypane przez śmiercionośny sen na jakiś gorący brzeg, byle jak, bez przystani. Czółno obok czółna schnie i paczy się. Do każdego człeka we śnie, jak do spękanych czółen przez rany spękane wsączały się kropla za kroplą, gryzące jadowite krople milczenia. Pęczniały w brzemiona ołowiane, ciągnęły na dno. Wyciągali się z jękiem, budzili się z krzykiem. Półobudzeni wzdychali i zaraz spoglądali ku Foce. Gazda spoczywał bez ruchu, jakby go nie było, jakby go nigdy nie było. Pustka. Jakżeż mógł ich tak zostawić? Bez znaku, bez ostrzeżenia, bez nagany nawet, bez słowa na dobranoc. Zmagali się w milczeniu, jak więźniowie pierwszej nocy w więzieniu, jak dusze potępione pierwszej nocy w piekle. W niezgodzie z całym światem, z całym życiem. Coraz pustsze milczenie przerażało. Męczyli się w drzemocie. A może już coś postanowione? Może przespali postanowienie?
Żabiowcy wcale nie poszli na noc do swojej koliby. Znużeni śmiertelnie posiadali na podłodze, lepiąc się wokół watry aby czuwać. Aby czegoś nie przegapić. Aby czekać drzemiąc. Aby kiwać się. Dotkliwiej ukarać ich nie mógł gazda. Tych
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/458
Ta strona została skorygowana.