dzi, nawet owca motyliczna nie zdradzi. Kręci się co kręci w swojej durijce, ale gazdę poznaje. I kogóż pieniądz może zmusić, zniewolić? Nas majstrów? Tfu, śmiech: popatrzcie — Fyrkaluk krzyczał coraz głośniej. Drzemiący przestawali się kiwać, pobudka budziła coraz skuteczniej.
— Popatrzcie i posłuchajcie dobrze kto tu gra.
Fyrkaluk postawił sztorcem granatową piłę. Piła zadźwięczała. Budziła, nęciła, zagarniała. Fyrkaluk uderzał słowo o słowo jeszcze twardziej.
— Narodzie bez rozgarnienia, nie o pieniądze chodzi i nie o panków pieniężnych. My majstrowie trzymamy świat w rękach, a ona nasza najstarsza zębata komenda, piła. I do tańca porywa, choćbyś spał i zakręca też aż dech zapiera, no i zębami przyciśnie, ani piśniesz. Jedziemy wszyscy jak jeden! Na daraby, ani mru-mru — dola.
I nikt nie mruknął. Ale niezwłocznie zerwał się Matarha. Zmiarkował, że na nic cały jego opór i wszystkie chytrości. Bo jakiż opór przeciw doli, i któż przeciw niej mocny. Wycisnął z siebie ostatnim strachem wcale nie groźbę i wcale nie kłótnię, przeciwnie — poczciwie i z troską.
— Ludzie dobrzy, pobratymy rodzone, dola nieodparta, ani słowa, a któż by jej się sprzeciwiał. To ja wam mówię, żołnierz zbidowany i taki co tęsknił. Ale kto najmilszy? Zgoda choć jeszcze nikt jej na oczy nie widział, zgoda od Boga. Ja nie bunty tutaj sieję, ale z serca mówię, aby nie było buntu. Ja nie do zdrady ani do złej rady, ja do zgody wołam. Ja nie zezem fałszywym, ja prosto śmiało przed siebie spoglądam. Jakaż to nasza dola najstarsza? Połonina i las. Tak. Ale spławy, daraby, obczyzna to nie dla nas. Od pierwowieku są Żydzi i niechaj dalej majstrują, niechaj najmują, niech płacą, niech pośredniczą, niech uwijają się po wszystkich krajach, przez wszystkie granice. To jest żydowska dola z pierwowieku i niechaj dalej będzie. Po cóż im mamy zabierać chleb? Po cóż wywracać świat? My swojej doli dzieci, a oni swojej. Dola chrześcijańska taka, dola żydowska owaka. A obie w zgodzie. Zgoda ze zgodą i świat w zgodzie z Bogiem, z ludźmi i myrom, amen.
Po raz pierwszy i ostatni Matarha zachwiał prawie wszystkimi. Jeden Pańcio go przejrzał. Gdy cisza nastała, wyskoczył na środek koliby ku Matarże, nie tyle jak kot na mysz, raczej jak zrozpaczona stara mysz, co w walkach z kotami nabrała kocich chwytów i z takim zapasem mądrości przepędza kota
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/460
Ta strona została skorygowana.