olbrzyma. Matarha usunął się mimo woli, a Pańcio rozjazgotał się przeraźliwie i napastliwie, zwracając się ku kątowi gdzie leżał Foka.
— Ga-gazdo Foko, ja ze starej sobaczej służby, a wy także jakiś tam żołnierz. A po naszemu lepiej z tamtym trzymać, z czortem po prostu, ale lepiej wiernym być, niż niewiernym do spółki z całym waszym Bogiem. A czyż wy nie wiecie, czyż my nie wiemy, co to jest koń narowisty, co nagle zacurika się i zatnie? Zakała rodu końskiego, od gada gorszy! A czy wy nie wiecie, są tacy jak wasi rębacze? Jeszcze gorsi! Z nich jedna piekielna niderlaga![1] I jaka rada na takich? Gazdo-Foko, wy jeden tutaj, wy lepszy niż ojciec, wy i brat także. Nie miałem brata. Wy człowiek a człowiek tu potrzebny, nie jakiś tam Bóg. Ale twardo do końca.
Pańcio grzmotnął na kolana przed kątem Foki i tak się rozjęczał, że cała koliba, po prostu wszyscy skoczyli na równe nogi.
— Proszę was, gazdo — wył i jęczał Pańcio — dajcie mi pistoleta, ale zaraz, w tej chwili, i patrony, dużo patronów, niech powystrzelam tę całą parszywą bandę świńską, tych dezerterów z g... w portkach! Wystrzelam, wystrzelam i niech mnie jutro o świcie wieszają w paradzie przy bębnach! Bo zdycham już, patrzeć nie mogę na to, żeby ani jednego łajdaka tknąć nie wolno, bo wciąż ten pokój przeklęty, ta zaśmierdziała friedenszeit.[2] Pistoleta! pistoleta! — wrzeszczał, łkał i wył na wszystkie strony Pańcio, jak gdyby zaraz miał wyzionąć ducha.
I co tu mówić. Uzyskał swoje. Także Foka skoczył na równe nogi, niemało przerażony.
— Pańcio, ja tu rozkazuję. Zostawcie to mnie i nie róbcie cyrku!
— Krwawy cyrk — wrzeszczał Pańcio — zgody wam się zachciało, śmierdziele jakieś. Taką dam wam zgodę, aby pochować jednego obok drugiego. Sam wystrzelam, sam pochowam.
Impet Pańcia był tak szalony, iż cała koliba wyczerpana bezsennością zaraziła się szaleństwem. Zamiast śmiechu jakby kto oczekiwał, trwożliwe jęki, okrzyki bez związku skakały przez kolibę: „Oszalał dziadyga! Związać, bo zacznie mordo-