Nowe czasy skradały się zrazu jak zazwyczaj. Naszeptały coś na ucho śmiałkom i ci wyrywali się ku miastu zawadiacko, wbrew rozwadze, wbrew starej prawdzie i dlatego wbrew woli ogółu. Potem już dość liczni dobrowolnie przysłuchiwali się i zaglądali ku miastu, wreszcie wszyscy prawie zaczęli toczyć się w jego paszczę. Koniec końców cały kraj starowieczny zaczął ciążyć ku miastu. Jakby na mocy tego powszechnego ciążenia, także pierwowieczne, bory, drzewa skrócone o głowę i odarte ze skóry, biły pokłony przed miastem i dały się ładować bezwolnie dla wylądowania na dalekich brzegach.
Po zakończeniu butynu Foka wraz ze swą drużyną wciąż jakby ukryci w kieszonce leśnej, jakby gotując się skrycie do najazdu, czekali już tylko na dzień świętego Jurija, tak jak się czeka na dzień wypadu. Troskali się jedynie o spętany i wyhodowany przez nich żywioł, o wodę w obu haciach. Próbowali raz jednej, raz drugiej, spuszczali wodę, to Riabyniec grał, to Popadyniec. Słuchali uważnie: grały przepisowo, potężnie, bo równo i czysto.
Podobnie przed niespełna stu laty przygotowywali się ich przodkowie Wasylukowie-junacy, aż wreszcie na darabach przebranych za potwory wypadli niespodzianie z puszczy przeciw cesarskiemu garnizonowi w Kutach i przeciw sławetnej mandatorii. Chcieli wyzwolić kraj z ucisku. Zwyciężyli sławnie lecz na krótko, a potem było jeszcze gorzej.
Także Fokowy najazd zamierzał wyzwolić kraj od niedostatku, od lichwy, od poniżenia przez biedę. Naprzód przed siebie!
Ale nie był to bunt żaden ani napad. Przeciwnie, ruszyli na podstawie umów, w zgodzie z odległym światem, z jego prawami. Trudno przecie przypuścić, aby zamierzali uzależnić się od kogokolwiek, czy to od miast, czy od narzędzi, rzemiosł i fabryk, czy też od dostaw, czy wreszcie od nie znanych dotąd potrzeb lub zachcianek. A na pewno do głowy im nie przyszło, aby wyrzec się starej swobody. Nie zastanawiali się na pewno nad tym, czy stara prawda da się pogodzić z nową.