Lecz trzeba tutaj rzec, że nowe czasy nie biegną jednoznacznie naprzód, bo wszystko kosztuje. Co gorsza, nowe czasy zawracają nieraz narowiście, zwłaszcza gdy je popychać gwałtem naprzód. Choć według kalendarzowej mądrości, nowe czasy na przykład dla świata zachodniego zaczęły się, dajmy na to, od roku 1492, to przecie kto nie wierzy kalendarzom, dojrzy bez trudu, że starożytność i średniowiecze wciąż powracają albo falują sobie tędy i owędy. Byliśmy nawet świadkami, że tym, którzy wierzyli zbytnio nowym czasom, bo przyszłość udzieliła im zapachów rajskich lub smaków ponętnych, czas wierzgnął niesfornie, wybijając zęby swym wielbicielom i podrałował wstecz.
Tak samo na Wierchowinie po roku 1864. Zajmie nas tutaj młody człowiek, jeden z tych, któremu nie w górach było miejsce, a który uplanował coś odwrotnego niż gazdowie na Riabyńcu. Podążył od miasta ku górom, ku źródłom wstecz. Wsteczników nie ma bez postępu, a na tym obrazie można by uzmysłowić sobie, dlaczego takich ludzi nazywają wstecznikami. Był to młody ziemianin polski, który wraz z młodą żoną opuścił miasto, jak gdyby uciekł z miasta i osiedlił się w puszczy. Zostawił majątki ziemskie na dołach swej matce i siostrom, a po żonie otrzymał posag niewielki. Odziedziczył niezmierzone lasy górskie, ale jakby na przekór światu nowemu położył kres eksploatacji lasu i uprzemysłowieniu, które wszczął jego ojciec słynnym butynem na Ruskim. I z tego nietrudno domyśleć się, na jakie trudności naraził się ów młody dziedzic dominium w Krzyworówni.
Toteż młoda para małżeńska, trzydziestodwuletni pan Stanisław i dwudziestodwuletnia żona Otylia, krzątali się do upadłego, aby zbudować nowe życie w starym dworze, który bardziej niż mieszkalną siedzibą był do niedawna raczej placówką pańskiego dominium, w którym przebywali i rządzili się jak chcieli dzierżawcy i administratorzy.
Riabyniec i Krzyworównia. To jak gdyby dwa przeciwne prądy. Jedni, ci z Riabyńca, chłopi, choć uważając się za gazdów, nie lubili by ich zwać chłopami, wywozili las, ruszali po zwycięstwo, aby otworzyć się światu. Drudzy, ci z Krzyworówni, dziedzice, choć woleli, by ich uznano za gazdów, schowali się jakby byli rozbitkami i jakby po klęsce, aby ocalić czym byli według swego mniemania, aby założyć centrum swoje. Wwozili co mogli, ratując jak gdyby przed potopem. Budowali Krzyworównię, jak gdyby na setki lat. Naprzód kładli
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/470
Ta strona została skorygowana.