Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/473

Ta strona została skorygowana.

Tylko uciekać! Czuję jakbyśmy my oboje wraz z dziećmi byli na wysokiej ale równiutkiej i bezkresnej połoninie w czasie burzy, wystawieni na pioruny, bez przytułku i bez schronu. Ale ja nie głupia. Odwróciłam się plecami do cieni i piszę do pani. Niech sobie kiwają. W salonie mój mąż gra balladę Chopina, ale salon ciemny, zupełnie ponury, bo zasłonięty sadem i budynkiem kuchennym, a fortepian jękliwy, niedostrojony, bo stroiciel choć kilkakrotnie zapraszany, jakoś nie chce narażać karku na naszych przełęczach i może dopiero latem przyjedzie. Nie mam zupełnie ochoty iść do salonu. Ale w tej chwili mąż, jakby przeczuł coś, wbiegł i pyta czy kazać przynieść lampę. Zaraz przyniosą, zasłonią okna i będzie raźniej. Tymczasem raz jeszcze spoglądam przez okno ku zachodowi słońca i staram się sobie wyobrazić panią na tarasie w La Combe. Wiem z opowiadań pani, że wasza tarasa jest na wschód słońca, prosto na mnie wycelowana. Pozdrawiam panią.
Pisze pani o tym, że marzy wciąż aby przejść się poza zamek ku starym cisom i tujom. Czemuż pani tak trudno wstać i cóż pani robi całymi dniami? Byleby nie w łóżku i byleby nie ta niemoc. Zaglądam raz jeszcze do listu pani. Ach, to jest jeszcze gorzej, Boże mój, czarno na białym pisze mi pani: „Ten rok ciężki, bolesny, umęczony, w ciągłej gorączce. Stos pacierzowy mnie szarpie, ból mnie rozrywa.“ Och, Panno święta z Częstochowy! A ja? Chodzę, biegam, i nawet skaczę, nie gorzej od tych czarnych wiewiórek w naszym górnym sadzie. Jeżdżę konno, jeżdżę bryczką jaką dobrą milę na pocztę do ujścia Rzeki i sama powożę, po takiej drodze, że bryczka tyle prawie skacze w powietrzu, co toczy się po ziemi. Z rozmachu tańczyłabym noc w noc, gdybym tylko miała gdzie. Tymczasem gdy wrócę, zasypiam jak zabita i znów zrywam się raniutko.
Gdybyż to można wypompować połowę mojej krwi i posłać pani, toby na pewno dla nas obu wystarczyło. To bardzo zdrowa krew, u moich braci nawet za zdrowa, ale pani nie zaszkodzi. Mąż mówi, że jeszcze takiego wynalazku nie ma, ale ja nie widzę dlaczego to miałoby być niemożliwe. Może pani o to zapyta księdza biskupa, bo tam w Orleanie są sławni lekarze, pojadę do Lwowa i stamtąd przeszlę pani moją krew. Mąż się na pewno zgodzi. Do Lwowa już od niedawna dochodzą z Wiednia pociągi, więc chyba da się to przesłać rychło. Wiem dobrze, bo zeszłego lata przesłałam siostrze męża sok malinowy w butlach oplecionych, doszły doskonale. U nas prawdziwa fabryka soków, tyle malin bywa, że dom cały i na-