w śmiech, pocieszali mnie jeden z drugim: „Nie martw się, Otylko, w naszej rodzinie i tak nikt jeszcze nie umarł swoją śmiercią“. I gadaj z nimi. Kocham ich nadal szczerze, modlę się za nich codziennie, ale pani wyznam, droga przyjaciółko, że dzień i noc Bogu dziękuję, że zabrał mnie od nich i dał między Polaków. Nie tak szumnie, nie tak wesoło, nieraz smętnie, czasem tragicznie, ale jestem między ludźmi honorowymi, obliczalnymi, uważającymi nawet na każde słowo, a nie między tymi hajdamakami i wariatami wołoskimi. Kiedy o tym mowa, wyznam pani, tylko pani jedynej, troskę, która mnie nieraz dręczy i ciąży mi, aby moje dzieci nie były takie same. Kiedy już odjeżdżałam z Panki, z domu rodzicielskiego, ciotka księżna Cantacousaine powiedziała mi tak coś całkiem poczciwie i przychylnie, a naprawdę strasznie. Przyglądała mi się, pogłaskała po głowie, westchnęła smutno, zażyła tabaki, kichnęła, zaraz rozweseliła się, znów pogłaskała po głowie i tak mi mówi: „Otylko, moja luba sierotko, to szczęście od Boga i dziękuj Bogu, ale nie myśl, żeś się już pozbyła i nie ciesz się przedwcześnie. Bo kto wie? I niech Bóg broni! Módl się wciąż, abyś tym Polakom nie zaniosła zarazy waszej, rodzinnej wariacji“. Byłam jeszcze głupia, oniemiałam, a potem pytam: „Cioteczko, a to zaraźliwe?“ A ciotka w śmiech, Boże jaka ona dobra i luba, tak mi mówi: „Nie w tym rzecz, dziecinko, jesteś już zamężna, więc mogę z tobą o tym mówić, porodzisz im dzieci, samych hajdamaków, wariatów i będzie śliczna parada na długie pokolenia.“ Ciotka miała łzy w oczach, ale zaraz zażyła tabaki i pocieszyła się. Ale cóż ja temu winna? Czyż to możliwe? Od tego czasu od kiedy tu jestem gnębi mnie to. Czasem spoglądam na moje dzieci z lękiem: przyniosłam zarazę, czy nie? Wieczorem, kiedy te świerki z góry na Montagnes Bleus, te wszelakie smoki, niedźwiedzie i diabły wyciągają łapy, pytam, czy to po moje dzieci, czy to naprawdę wariacja jakaś czyha i przeznaczenie ciemne? Aby niszczyły siebie same? Najstarsza córeczka Zonia była po urodzeniu słabiutka, po prostu Kruszynka, urodziła się w siódmym miesiącu. A teraz taka bujna, samowolna, wybuchowa, prawie dzika, choć miła i ładniutka. A nie daj Boże jej czegoś odmówić. Szczęście, dzięki Bogu, że to dziewczyna, awanturować się nie będzie. A młodszy nasz synek Ladislas to grubas, spokojny, prawie ospały, ale niezmiernie mocny, po prostu mały atleta. Kiedy się uprze, to kilka bab naraz nie da mu rady. Niestety i jedno i drugie zupełnie podobne do moich braci, te same oczy po-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/476
Ta strona została skorygowana.