rozgaduje na kazaniach, że wszyscy ludzie równi? Z tego tutejsi chłopi od dawna wywnioskowali, że oni lepsi od nas, popatrzeć tylko, jak na nas z góry spoglądają.“ — Tak mówi Pani Matka.
Tutaj zaczyna się punkt najważniejszy i dla nas najbardziej bolesny. Trudno to wytłumaczyć, ale postaram się, bo chcę ulżyć sercu dzisiaj szczególnie i roję sobie na pociechę, że pani mnie zrozumie. Trzeba pani wiedzieć, że u nas na dołach w majątkach matki, i w całej Polsce zresztą, jest wielki przedział między panami a chłopami, a w Rumunii jeszcze gorzej. Prawda, stosunki bywają nieraz dobre, ale to są dwa światy. Tutaj w Galicji jeszcze przed dwudziestu dwoma laty chłopi byli w zależności pańszczyźnianej od właścicieli ziemskich, musieli przymusowo odrabiać pewną ilość dni i nie mogli się przesiedlać dobrowolnie. Tymczasem tutaj w górach tego nie było, chłopi mówią, że nie są i nie byli ani chłopami, ani poddanymi, tylko „gazdami“, to znaczy wolnymi gospodarzami i jak gdyby obywatelami. Pani Matka ich nie lubi, patrzy na nich z obrzydzeniem, mówi na nich, że sami rozbójnicy, bo ich przodkowie nieraz urządzali napady. I mówi na nich, że są obrzydliwymi Hucułami. Cóż oni winni, że ich Pan Bóg stworzył Hucułami? I czy to jedni oni napadali? A nasi przodkowie może nie? Mój mąż natomiast postanowił mieszkać tu do końca życia i postawił sobie wielki cel. Zrozumiałam to dopiero po ślubie, ale od razu, właśnie wtedy, kiedy przyjechałam tutaj z mężem. I wtedy przyłączyłam się całym sercem do jego celu. Opisałam pani niegdyś całe me wesele, dużo drobiazgów mało znaczących, a po latach dopiero widzę, czym był przyjazd tutaj, bo to jakoś narasta, olbrzymieje.
Stąd o sześć mil prawie niżej jest most na rzece Czeremoszu, który łączy mój kraj rodzinny, to jest Bukowinę, z krajem mego męża Galicją czyli Polską. Miasteczko po stronie wołoskiej czyli bukowińskiej nazywa się Wyżnica, a po stronie polskiej jest drugie miasteczko zwane Kuty. Właśnie do tego mostu odprowadzili mnie po ślubie i po weselu w dwadzieścia powozów moi krewni i przyjaciele naszej rodziny. Żegnaliśmy się na granicy krajów, na moście. Cygańska muzyka z Bukowiny, co za muzyka! ustawiła się w środku mostu i zagrała nam nie byle co, menueta Mozarta. A my wszyscy parami przeszliśmy przez most, ja z mężem w pierwszej parze. Nic nie przeczuwałam, a tu nagle nie wiadomo skąd gęste strzały i dym spod mostu. Z góry, wodą po falach przemknęła tratwa,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/479
Ta strona została skorygowana.