Ściskają się coraz ciaśniej wokół watry. Nadaremnie koza-nietoperz czepia się belek dachu. Ściągną ją za nogi i prasną obok watry.
Tam siedzi Skuluk, Foka i inni gazdowie-goście, z nieporuszonym uśmiechem, jak kapłani opętanego tańca-ofiary. U ich stóp szuka koza schronienia. Raz jeszcze szał jej wystrzeli w dziurawiącym uszy piekielnym wrzasku. Odpowiadają jej lasy, echa porywają opętane odgłosy, niosą przez noc zimową po wąwozach, po potokach. W końcu słabnie koza i jej szaleństwo. Zwycięzcy powalili ją obok watry. Dziesiątki rąk sowicie walą i trzepią ją po skórze z kożuchów. Zdzierają skórę z kozy, niosą ją ku watrze na ofiarę. Koza dojękuje ostatkiem sił, ludzkość tryumfuje hucznym śmiechem. Znów odpowiadają lasy. Siopeniuk z kwaśnym uśmiechem zbiera swe kości i wstaje. I zbiera głośne uznanie. Padają okrzyki:
— Taka ma być koza!
— Nie, takiego jeszcze nie było. Obyś wiekował, Petryciu słodki!
Mario dodaje ze zrozumieniem:
— Teraz już na pewno śmierć się przelękła —
Rozochocony uznaniem Siopeniuk dawał przedstawienie jedno za drugim. Naprzód baba zazdrośnica ścigała dziewuchy, usiłujące uwieść dziada, męża jej w sposób nieprzystojny. Dziewuchy uciekały z piskiem, a baba klepała męża po kożuchu. Znów ruch się zrobił i perewertes nie gorszy niż z kozą. Potem weszli Żydzi kupować młyn i targować szczecinę. Cicho przykładnie na palcach. Siopeniuk przypiął sobie i towarzyszom aktorom brody i pejsy z kłaków konopianych.
Młyn dudni i turkocze równiutko, to chłopcy ukryci pod ławą. Kupcy obchodzą młyn, nabierają ochoty, cmokają: „Fajny młyn! Ja daję setkę.“ Targują się coraz śmielej, coraz głośniej, licytują się: „Ja daję dwie setki! Ja daję trzy setki!“ Zawistni rozgorączkowani kłócą się, skaczą sobie do oczu, wydzierają brody. A wszystko siedząc w kucki. W ostatecznej rozpaczy wołają Joseńka na rozjemcę. Mimo woli wciągnięty do zabawy Joseńko z zabawną powagą rozsądza spory, nie szczędzi kupcom cierpkich słów. To na nic. Im głośniej turkoce młyn, tym bardziej szaleją kupcy opętani żądzą kupowania. Nagle kupiec-Siopeniuk zdławionym głosem, jak gdyby wleciał do jamy, woła: „Oj, reb Josel, reb Joseńko, ratujcie mnie od te rabuśniki!“
Młyn popsuł się, przestaje turkotać. Kupcy przytomnieją.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/48
Ta strona została skorygowana.