jakbym stąpała po cienkim lodzie. Aby usposobić Panią Matkę nieco lepiej do tutejszych, opowiadałam o przyjeździe i o tym jak nas serdecznie przyjęła ludność tutejsza. Mówię w końcu tak: „Szczególnie ci dwaj po prostu podobni do rycerzy“. „Którzy to tacy rycerze?“ śmieje się Pani Matka. Mąż zmiarkował od razu, wyręczył mnie skwapliwie: „Foka Szumejowy i Piotruś Sawicki, ten syn powstańca, okazali nam rzeczywiście wzruszającą serdeczność i rycerską usłużność na każdym kroku“. Matka skrzywiła się: „Ładni chłopcy, prawda, ale takich nie powinna nawet zauważyć młoda dama, bo jeden to chłop, a drugi przebrany za chłopa, ten Sawicki to owszem, szlachta dobra, ojciec to człowiek, trzy razy był w powstaniu. Twardy, niezależny, ale ten młody, fe, schłopieje, przepadł.“ — Chciałam ratować honor Foki i wyrwałam się po swojemu: „Ależ ród Szumejów także starożytny, opowiadają, że z drzew, to przecie“. Matka zaśmiała się ostro: „Z drzew? Rzeczywiście widać po nim, z jakich drzew. Pewnie jakaś ladacznica huculska zadawała się z jakimś nicponiem paniczykiem magnackim i udowodniła mężowi potem, że dziecko z drzew. I tak wygląda wasz Foka na jakiś odprysk z rodu wielkiego, a to po prostu z bękartów i chłop. Ale w takie bujdy wierzyć, to możesz chyba tylko ty jedna.“ Zgubiłam ślad, tłumaczyłam się jak mogłam. „Nie o to wszystko mi chodzi, to nie moja rzecz, tylko, że kiedy wyskoczyli wówczas na brzeg, przypomniałam sobie pana Avrila, tego co dostałam w szkole, a potem czytałam razem ze Stasiem, i potem także byli ci młodzi wzruszająco życzliwi i grzeczni dla nas i uczynni choć nas wcale nie potrzebują, także Sawicki wydał mi się jak Roland, a Foka jak Olivier.“ Matka wydęła wargi, spojrzała na mnie przelotnie lecz przeszywająco: „Bałamuctwo romantyczne! ładna mi francuszczyzna! Co by na to powiedzieli za naszych czasów. Znałam operę o Rolandzie, a to co? Czy ja jestem ślepa czy głucha? Przeglądałam tego Avrila, to jakiś bełkot, nie francuszczyzna, choć niby to wygładzony. Już do tego doszło? To w każdym razie nie jest lektura dla młodych dam. Ciągle te głowy zlatują, mózgi wylatują i wnętrzności, oczy wylatują, tyle krwi, fe!“ Milczeliśmy na razie, a Pani Matka wpadła w zapał oburzenia: „To poezja? Niech już będzie, powiem wam otwarcie, bo wam nikt inny tego nie powie. Od kiedyż to poezja ma odsłaniać za porządkiem członki ciała, nawet te, które w kąpieli okrywa starannie kostium przyzwoity? Od kiedyż wzrok jej ma za-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/483
Ta strona została skorygowana.