nigdy by sobie na coś podobnego nie pozwoliła, boby dostała od razu rózgą dokładnie, krzepko. A dla mnie cios za ciosem, myślałam, że spalę się ze wstydu, tymczasem Pani Matka uśmiechnęła się szczęśliwie i mówi: „Pójdź tu, mój aniołku, niech cię uściskam, w tobie jedyna moja pociecha!“
No i cóż pani na to, kochana moja Nelly?
I niech pani nie myśli, że na tym się skończyło. Matka opanowała się majestatycznie, przyglądała mi się dłużej niż zazwyczaj, tak że nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, a Matka z godnością: „No tak, nie dziwota, że podoba ci się ten Roland, i ta cała krwawa rębanina, a także tutejsi rozbójnicy. U was na Bukowinie i na Besarabii to na porządku dziennym, tam nawet panowie rąbią sobie głowy dzień w dzień, a ty jesteś do tego przyzwyczajona i pewnie ci trochę smutno tutaj.“ To odnosiło się oczywiście do mego brata, o nikim innym Pani Matka nie slyszała, zresztą nie ciekawiła się nawet. Mąż syknął jak sparzony, a ja sięgnęłam zaraz po chusteczkę do nosa. Pani Matka przyjrzała mi się znów bacznie i mówi z namaszczeniem: „Skoro ci tak smutno za swoimi, to przynieś sobie, Otylio, wielką chustkę, na to by sobie popłakać po bohatersku, w twoim stylu.“ Pobiegłam po chustkę i zaraz wróciłam. Pani Matka mówiła dalej, wykładając powoli z powagą: „I oczywiście, skąd jeszcze taka sympatia dla tych tutejszych? Oni także przecież rąbią się toporami, aż nieraz Czeremosz poczerwienieje, i sama to widziałam. To zasługa tutejszych księży, oni to rozpuszczają chłopów, a teraz będzie już wasza zasługa. Idealizujecie tylko chłopów i tamtych preux, czytajcie Rolanda i bratajcie się z dzikusami! I wiecie co będzie z tego wszystkiego? Pójdzie fama wielka: pan dobry, bo durny, można kraść na całego, a pani? O pani nawet famy żadnej nie będzie.“ Machnęła wzgardliwie ręką, uspokoiła się, przerwała, jak gdyby czekała na odpowiedź. Uspokoiłam się także, przemogłam się prawie bohatersko i starałam się wytłumaczyć, że naszym najprostszym obowiązkiem i dla podtrzymania autorytetu rodziny naszej, jest dbać co najmniej o zdrowie ludzi, o to właśnie by się nie wadzili, nie rąbali i nie ciągali się po sądach. I aby coś wskórać trzeba zyskać zaufanie i oświecić ich. O misji nie wspomniałam nawet, nie wymówiłam nawet słowa „misja“. Ale Matka jak gdyby odgadła je. Wskazywała palcem na męża: „On do jakiejś misji? Taki słabeusz, taki chorowity, w dodatku sam beze mnie, ledwie żyje, a misji jakiejś mu się zachciewa?
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/485
Ta strona została skorygowana.