święty, niech Słoneczko nas sądzą — powiada Bazio — i sumienie sądzi, sam siebie każdy, ale drugich sądzić nam grzesznym wara. To mężobójstwo! Kto drugiego sądzi, to już go ścina, to grzech najcięższy.“ Ale któż posłucha takiego chudziaka świętobliwego jak Bazio? Nazywają go, że bogumiły, to znaczy duchowny, od tego przecież diak. A co taki niebożyna może wiedzieć? Nigdy w życiu nikogo nie zabił, ani paznokciem nie drapnął, ani nie spojrzał krzywo, tylko oczy wytrzeszcza do nieba. Skąd do niego ten smak? Bo kto raz zasmakował w zabijaniu, taki nigdy się nie odsmakuje, tak samo jak taki, co na mięso dzikiego wieprza łakomy i od polowania się nigdy nie oduczy. Taki sam smak na Węgrzech, aby hakiem pod żebro łajdaków wieszać! Skąd o tym Baziowi wiedzieć? Co innego takiemu co zabił, to inna mądrość, taki zrozumie od razu, wie co go czeka. Nie! Na Węgry nie!
Mandat zerwał się, odskoczył od granicy. Choć była północ, choć na połoninie nie było jeszcze żywej duszy, pędzony strachem, lecz nie przekraczając granicy, uciekał pogranicznym trawiastym grzbietem, wciąż w górę rzeki. Do świtu ubiegł spory szmat drogi. Jaśniało już, gdy pośpiesznie oddalił się od granicy, zawracając na lewo w dół jakąś potoczyną obrosłą gęsto. Kierował się ku szumowi rzeki, ku Czeremoszowi. Tak znalazł się daleko od butynu, naprzeciwko Baby Lodowej. Obmył postoły w rzece, przeszedł boso przez wodę, utopił ślad. Uspokoił się nieco.
— Jeśli to prawda, co opowiada Bazio, że sądy tak się modnie znijaczyły, to także tutaj mi nic nie zrobią. To po cóż uciekać w obczyznę? Ale co teraz — zaraz?
Zadzierał głowę, spoglądał wysoko ku Babie Lodowej.
— Tam swoboda, tam przestwór, wierchem step rozległy, już z daleka widać, gdyby ktoś ścigał, nawet gdyby na czworakach się skradał. Cóż mi tam zrobią!? Prędzej, prędzej ku Babie Lodowej! Tam skrytki stare, jaskinie podziemne, tam nie tacy chowali się, nawet zimowali. Stamtąd niegdyś starszował na cały kraj nie kto inny jak sam Dmytro Wasylukowy, sławny watażko, przez Grom święty naznaczony, z rojem swym. I on i oni — Mandat zatchnął się, przystanął. — Nie! Od tego broń Boże!
Ileż przerażeń, jedno za drugim, chłostało Mandata, jakby nań spadały raz po raz uderzenia bata ołowianego! Któż zdoła to opisać, kiedy on sam nie umiał tego zebrać w głowie do kupy!
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/492
Ta strona została skorygowana.