było zawsze, tak ma być, głowa za głowę. Niech sobie bogumiły dziadulo bajdurzy co chce.
Pospieszył się dalej wciąż w górę. Zadyszany, zlewany raz po raz potem, skąpany w pocie, docierał do Baby Lodowej po południu. Już wynurzał się z gęstwiny potoku. A tu nagle czarna żółto cętkowana żmija, już dobrze odkarmiona i tłusta, zerwała się z płaiku i pośpiesznie czołgając się w splotach znikła w gęstwinie. Mandat pocieszył się.
— Jakby to ciężko było tak zmykać na brzuchu, ach, jak dobrze uciekać na zdrowych nogach, dzięki Bogu.
Rozprostował nogi, jak rozhukany koń przebiegał przez Babę Lodową wszerz i wzdłuż. Szukał i buszował wszędzie, ale żadnych jaskiń ni schowków, nawet dziur żadnych dla schronu nie znalazł. Po deszczach, po ulewach ubiegłego tygodnia, góry jak daleko spojrzeć kotłowały chmurami, kipiały, dymiły. Nad daleką Torojagą wystrzelały chmurzyska, czarne potwory zdębione kopytami, jakieś garbate mary otwierały paszcze, szczerzyły zęby. Przed nim długi pochmurny dzień, niebo duszne, dumy duszne, a brzuch ssie. Jedna jedyna rada: — przespać wszystko a zgryzotę od razu.
Ułożył się w gęstwinie, na skraju lasu, nakrył głowę kożuchem. Lecz zbudził się późną, czarną nocą. Mokre mgły i przerażenie zapiera oddech. Nie, aby któryś duch leśny za nogi chapał, jak jeszcze niedawno na Riabyńcu! Gdzież tam. Czarna noc chroni, gęste mgły chronią, i to dobrze. Dławi nie noc, ale czarniejsze od nocy zabójstwo, dola zaklepana na wieki. Od razu szubienica, albo co? Opryszkostwo, a potem jeszcze pewniejsza szubienica. Tymczasem, na każdy wypadek cicho siedź, nie szastaj się, bo pewno już upiór paskudny, sam łajdak Jasio szuka swego zabójcy. Niech sobie szuka, noc krótka, świt niedaleko, to nie jesień, aby upiory hulały. A rano Juria... Czy pogrzeb Jasia? Czy może przecie tamci popłyną do Gałacu? Skądże?! Naprzód bunt przeciw gazdzie, a kto najwięcej przyczynił się do buntu? Ja sam. A potem co? Pewnie bójka między bystryckimi a żabiowcami. I z tego nowe zabójstwa. A potem co? Komisja sądowa, żandarmi z kajdankami. A kto wypije za to wszystko? Gazda Foka za swoją zacność. Pójść tam, znienacka napaść, porozbijać głowy pankom i posiepakom, przegnać! Ależ żabiowcy pierwsi hurmą powalą go, zwiążą, dostawią komisji. Już odgrażali się przecież. A warto by, oj, jak warto za jednym zamachem pacnąć chociażby tego Kraszewskiego i Gęsieckiego też i Kimejczuka także, za to bo
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/494
Ta strona została skorygowana.