na starowinki szczekał, mówił że próchno do ścięcia. Giżyckiego nie, innych też nie. Ale cóż mu z tego, nowe bójki, nowe zabójstwa. I po cóż to wszystko? A którzyż to w chacie tak tkwili? Może Czornysze-Mandaty? Oho, wiadomo. Ale ja, jam nie z nimi trzymał, nie, tylko z matczynym ojcem, z Baziem. I komu się kiedy przyśniło, że on Petrysko zabije człowieka jak zająca, a sam ucieknie jak zając. Tfu! aż teraz zakrzyczą: „To z rodu takiego, z tych Czornyszów-Mandatów.“ Dotychczas chwalili niby to — „Petrysko delikacja“, a teraz dopiero się rozszczekają: „Ten najmarniejszy z nich, bo uciekł, szubienicy mu strach“. A przecież to niejednemu może się przydarzyć, a potem przepadnie mu chata, dola i życie rozbite. Mądrze skrzeczał ten dziadysko Pańcio: „Chłopcze, czort cię znajdzie wszędzie“. Ni z tego ni z owego czort mi podpalił pod nogami i tańcuj, Petrysku, jak niedźwiedź cygański. I naprawdę gdzież ta Matka Boża, co chroni i minie i Jasia, i każdego? Znów zaskrzeczał Pańcio: „Taka ci matka, że spa-pali cię na węgiel.“
Mandatowi chciało się płakać:
— Szlag by trafił od razu tego Jasia durnego, zanim swym pyskiem huzycznym podepchał mi się pod rękę. I dobrze, że go już trafił, to jedno przynajmniej dobrze. Spać!
Mandat spał przez resztę nocy, zawzięcie spał przez cały dzień, przespał Juria i znów noc. Śniło mu się długo, męcząco, że szukał jedzenia, to ssał i żuł młodą brzózkę, to popijał pomyjami w kuczy u swoich świń. Śniły mu się dzieci jego, także głodne i z tego zmarniałe, całkiem zmaleńczałe. Zmarniały im nogi, zmarniały ręce, skóra oblazła, pełzały na brzuchach, jak czerwone dżdżownice. Tfu, dość tego spania. Zaledwie obudził się, przypomniał sobie od razu, że jest dzień po Juriu.
A ten Jasio? Leży teraz zimny, zsiniały, z wytrzeszczonymi do nieba oczyma, tak na wieki. Nie dość, że zginął młodo i marnie, może jeszcze komisje i doktory prują mu nożami białe ciało i wyciągają bebechy. Wszystko przeze mnie! Skoczyć od razu na butyn, oddać się w ręce komisji: „Panowie i podpanki, ja sam jeden zabiłem tego, bo łajdak, bo pies, bo szczekał na moich pobratymów, bo tak mi się chciało. Ani gazda ani nikt inny nie winien. Puśćcie ich!“
Powieszą? To powieszą, nie pierwszego i nie ostatniego. Szubienica? Dla ludzi nie dla czorta. Żona? Niech skiśnie, po co puszczała na butyn, dobrze jej tak! Niech teraz zęby szczerzy
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/495
Ta strona została skorygowana.