nie rozsadzony dynamitem) był postrachem kiermanyczów. Spad był wysoki, stromy, od samego uderzenia mógł rozsypać, nawet roztrzaskać darabę. Ostre kły skalne sterczały spod wody. Groziły kiermanyczom, że ich poranią albo wypatroszą, i tylko najśmielsi i najbardziej umiejętni ważyli się prześlizgnąć przez Huk. Chcąc nie chcąc Mandat, który nigdy jeszcze nie kierował darabą, rozwiązał talby, a obejmując ramionami każdą kłodę z osobna, prześlizgiwał się pomiędzy zęby skalne, zanurzając się po szyję. W ostatniej chwili, zanim kłoda spadła do głębi, wdrapywał się na sam jej czubek, aby się chronić przed śmiercią lub przed kalectwem. Ileż razy tak? Tyle ile było kłód. Głęboka noc zapadła w jarze, a on harował bez przerwy, nie spał wcale. Huk wody ogłuszał go, ale nie dbał o to, a choć zamoczył się całkowicie, tyleż od potu co od wody, nie zmarzł wcale, gdyż uwijał się gorączkowo po to, aby przed ranem wrócić na butyn, skoro tylko Pańcio odeszle robotników na Klin. Ktoś by mógł powiedzieć, że Mandat odprawiał pokutę za Jasia, a raczej za swą bujność beztroską, ale to był dopiero początek. Po świcie wrócił pośpiesznie do koliby, lecz o przygodach i trudach przeprawy na Huku wcale nie opowiadał. Wstydził się przyznać, że nawet nie próbował zjechać na darabie. Pańcio spoglądając spod oka, odgadł wszystko, ale obciążył go robotą nie mniej niż dnia poprzedniego. Znów od rana wraz z Lubkiem spuszczali kłody, wiązali talby. Po południu Pańcio naładował wysoko na trójnogu z drzewa sporo żywności, ponadto jeszcze osobny kozi worek pełen mąki kukurydzianej. W końcu wyniósł mu gruby karton papierowy, przepustkę graniczną z pismem jakimś i pieczęciami. Od razu zawinął papier w szmaty i w skórę, a wręczając mu jakby sakrament, przemówił z naciskiem:
— Pilnuj tego więcej niż oka w głowie! Z jednym okiem dojedziesz jako tako, a bez tego ani rusz. Nie dawaj z rąk, za nic w świecie nie zamocz, nie rozwijaj papieru bez potrzeby. A teraz słuchaj uważnie, bo dałeś rękę: płyń prosto przed siebie, przez Kuty aż do Prutu, potem dalej Prutem prosto przed siebie aż do granicy mołdawskiej i dalej też bez przerwy aż do Gałacu. Do nikogo nie zagaduj, ale nikogo się nie bój. Także ze strażami milcz jak niemy, niech sam papier krzyczy za ciebie. Potem zawiń dobrze. I znów za pazuchę. To pamiętaj! W Gałacu dopytasz się łatwo o Fokę. I szczęśliwa droga, myrom!
Mandatowi mocno zawirowało w głowie. Był wyczerpany
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/501
Ta strona została skorygowana.