Oj ne mut was wypasaty bratec ni sestryca
Ałe bude wypasaty czuża-czużenyca.[1]
Jeszcze więcej żal mu się zrobiło za owieczkami niż za własnymi dziećmi. Kręciły się wierchy, a Mandat jeszcze śpiewał sobie na darabie:
Oj wersze ty nasz wersze, taj zełenyj wersze!
Oj uże nam tak ny bude, tak jak buło persze.[2]
Ucieszył się także, gdy znajoma mu Biała Rzeka jasno zagwarzyła z prawego boku. Ucieszył się i zaraz się przeraził.
Wracać! Poniżej ujścia Białej Rzeki nigdy nie był. Tam już obczyzna. Połączony Czeremosz nie pienił się po skałach, nie skakał, nie zakręcał. Mandat nie miał chęci oglądania nieznanych wsi ani brzegów. Po co mu to? Obczyzna i koniec.
Obczyzna rozdarła mu nagle oczy. Zgryzota oświeciła go, strach potrząsnął nim i otrzeźwił.
— To przecie pułapka?! Ten staruch cholerny! Śpiewu pstrąga podsłuchiwał, z tego życie zmarnował, a teraz na innych czyha, zaraza!
Wody podśmiewały się jakoś chytrze, lecz zaraz łykały śmieszki. Mandat udawał, że ich nie słyszy. Mówił sobie twardo:
— Ależ to nie Pańcio zabił Jasia, ani nie zaciągnął mnie do zabójstwa. Nic nie zawinił, chciał pomóc.
Płynął gładko, chyżo, kłody zaledwie pluskały, myśli płynęły w tymże ruchu, co talby. Od wód, od wiatru ulotnił się czad, gdzieś głęboko zakłuło go pytanie:
— Ale co się stało z tamtymi? Przecież drzewa na mygłach malutko, a talby spławione do jednej, to widoczne. Dopiero teraz to widzę? A gdyby był pogrzeb? Toby odłożyli wyjazd. A gdyby komisja? Toby ich nie wypuściła. Z taką mogiłą drzewa nie można zniknąć byle jak. I koniec końców któż widział Jasia martwego? Kto?
Otworzył gębę jakby chciał wypić cały Czeremosz, potem kłapał gębą, jak ryba wyjęta z wody.
— Nikt nie potwierdził, Lubko nie odezwał się ani słowem. A czemu? A sam Pańcio? Otwierał na niego szczerby jak