wilk roześmiany. Jakżeż to on mówił naprawdę? Po prostu nic nie mówił, tylko odurzał i straszył. I z tego wszystkiego ominąłem Żabie. A trzeba było zatrzymać się, rozpytać. Ale opętał mnie ten figlawy dziad! Strachać się wciąż, to gorzej niż szubienica. Lepszy koniec nagły, ale koniec. Gdy na pewno dowiem się, że oszukał mnie dziadyga, to — Niech się strzeże, niech nie bresze, nie okpiwa! I niech się przyzna! Ta mara szczerbata, jucha obrzydła, ropucha jadowita, kogo oślini, przepadł. —
W odwet za posłuszeństwo, za strachy i za trudy rozjuszył się przeciw Pańciowi. Brzuch wstrząsał się mu, serce waliło, odkrył, że ma serce. Fale spokojne, a w głowie szum i huk. Szukał ujścia w przekleństwach. Przeklinał tym zawzięciej, im chyżej oddalał się od Pańcia.
— Ty pysku szczerbaty, ty żabo nasłana przez czorta, ty zakało ludzka, poczekaj! Dostanę cię ja w swoje ręce, roztrzęsę cię — Wysiądę zaraz w Kutach, dowiem się dokładnie, i będziesz ty —
Prąd wody wzmógł się nagle, daraba zaskrzypiała, pomknęła chyżej. Raz jeszcze i drugi woda łagodnie plusnęła „pulk-pulk“, potem zaczęło się dziać coś dziwnego. Mandat zobaczył ma lewo od siebie dość daleko, skałę czarną bez krzty zieleni, brzydką i gołą, półprzeciętą jak huzycia z wielką dziurą. To ona, Sokolska wiedźma, huzyczną skałą słoneczku się wykrzywia! Ciągnęła z daleka bez miłosierdzia, rosła i Mandat pojął, że to nie żarty. Przestał przeklinać Pańcia. Wyprostował się, chwycił obie kiermy przednie. Spad stawał się coraz stromszy, woda burczała, potem ryczała, daraba rozdygotała się nierówno, jak gdyby kłapała zębami. Jednak rwała coraz chyżej prosto na Skałę, tylko wiatr świstał koło uszu. Skała ogromniała, zasłaniała świat. Powiało od niej chłodem, jak gdyby z głębi ziemi. Rzeka zwężała się, ponadto pogłębiała się pod Skałą tylko, a spłycała się ku prawemu brzegowi. Cały prąd walił ku skale. Przerażony Mandat niezdarnie szarpał kiermami, aby opłynąć ją na prawo.
Co prawda tam na prawo płycizna, można utknąć, utknie na pewno. Można nawet rozbić rozpędzoną darabę. Ale wszystko lepiej, niż zwalić się całym stromem prosto w huzycę Skale. Fale coraz bujniejsze, coraz śmielsze, zaczepne nawet, pchały go ku Skale. Młócone kiermami warczały, w końcu szczekały nań całym stadem. Mandat opętał się, bił fale po gardzielach,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/505
Ta strona została skorygowana.