Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/506

Ta strona została skorygowana.

posiekał je drobniutko, ubił tyle piany, że płynął jak gdyby w śmietanie. Daraba znikła w pianie, chwiała się, talby jęczały żałośnie, wreszcie leniwie skłoniły się na prawo. Mandat odetchnął, zdawało mu się, że wygrał.
A trzeba wiedzieć, że rzetelnym, cóż dopiero wielkim kiermanyczom, do głowy nie przyjdzie by marną kiermą zadzierać się z tęgim prądem, czy też szarpać się na przekór wodzie rozhukanej. Bo z tego wszystkiego sama daraba traci pęd, bezwładnieje nawet, nie góruje nad wodą. Należy przeciwnie, kiermę puścić wolno i tego tylko pilnować, aby daraba ślizgając się po wodzie, nabrała rozpędu bujniejszego niż sama woda. Siła jej wyrosła na wodnej sile, a teraz ona tu rozkazuje. Niech ślizga się prędzej, coraz prędzej, niech wyprzedzi wodę! W ten tylko sposób potem jednym machem kiermy może się od niej odbić kiedy zechce. Bo kiedy Rzeka podpływa pod skałę Sokolską, cichnie jakoś, milknie nabożnie jakby się zlękła. I wtedy rozbujała śmiało daraba pokaże, co umie.
A cóż zrobił Mandat? Zamiast przyczaić się jak stary Koczerhan, jak młody Sawicki, jak każdy świadomy kiermanycz, co udając że słucha szeptów wiedźmy, niby to płynie wartką głębią prosto w dziurę, ale w ostatniej chwili, w pędzie największym — a nie dalej jak na szerokość dłoni od Skały — odepchnie się kiermą i „bywaj zdrowa wiedźmo, albo pęknij“, Mandat i tak już dość rozjuszony, zgniewał się i zbuntował przeciw Skale. Gdy z brzucha Skały wyfruwał zimny szept za szeptem, a szepty te wzlatywały i spadały z góry coraz dalej, jakby się rozmnożyły i sypały czarne pająki, Mandat zamiast pomodlić się cicho, jak niejeden kiermanycz, wykrzykiwał aż po wsiach nadbrzeżnych odhukiwało: „Ty wiedźmo, ty do swojej huzycy będziesz mnie ciągnąć? I szepty popuszczać z huzycy? Pokażę ja ci zaraz!“ — W pułapce wodnej rozwścieczył się jak wilk w żelaznej pułapce. Zbuntował się przeciw wodom także. Na Jasia Tomaszewskiego wyzywał, że pysznosraka, a sam tak pysznił się przed wodami: „Wy na mnie? Poznacie mnie jeszcze! Ja was rozchlastam, ja was porozrzucam, ino błoto z was tutaj zostanie!“ — Tak chłostał kiermami fale po czubach, że daraba zaskowyczała, trzasnęła i skoczyła ku prawemu brzegowi. Skoczyła jakoś tak, jak przy końcu świata, gdy cała ziemia rozgorzeje, a z tego wody zakipią. Główna Ryba, gdy ją zapiecze zanadto, odbije się od wody i skoczy na brzeg. Od pędu takiego, od skoku i nagłego zatrzymania nawet Główna Ryba zanadto wygięta, mogłaby pęknąć. Cóż