dopiero daraba? Trzasła w połowie. Tak uszkodzona, po prostu kaleka bezwładnie rzucona, zmarnowała cały pęd.
A na tym skoku nie koniec. Buntował się Mandat, zbuntowały się i wody. Jednym chlustem odpłynęły ku Skale, trysnęły aż pod samą dziurę, a potem wirem krętym-giętym zaciągnęły ku sobie bezwładną darabę, jakby ją wessały. Mógł teraz sobie machać kiermami ile chciał, wszystko na nic. Gdy daraba wygięła się w kąt w najwęższym miejscu Rzeki, przednie talby to wirem wsysane, to spędzane nową wodą, co bez przerwy toczy się z góry, wpół oderwane od tylnych, w jednym ruchu skoczyły ku Skale piętrząc się, jak gdyby się na nią drapały. Mandat sądząc, że daraba stając dęba, całkiem rozrywa się w połowie, schronił się w skoku na piątą talbę, ale wciąż jeszcze nie oderwane kłody przednie szarpnęły jeszcze raz i cała daraba ruszyła ku Skale. Chroniąc się coraz dalej, Mandat wskoczył na szóstą, potem na siódmą talbę. Spiętrzone kłody z rozbitych talb już spadały na dół ze Skały. Jakby na szczęście, siódma talba, związana mocno, stanęła dęba, a choć rzuciła Mandata na talbę ostatnią, zakryła go od nawały sypiących się kłód. Nie zdołał się wymknąć. Siódma talba, obciążona spadającymi kłodami, wygięła się wstecz, chwyciła go, ścisnęła, popuściła na chwilę, lecz znów powaliła i wcisnęła pomiędzy luźne kłody. Kołysząc go wciąż na wodzie, ukołysała go. — Ostatkiem światła w głowie pomyślał: „Koniec! Czort mnie złapał, niech tego dziada też chapnie“.
Pociemniało mu w oczach.
Gdy otworzono zatrzask, w który talby wcisnęły Mandata, przekonano się, że żyje. I on sam rychło o tym się przekonał. Omdlał widocznie, lecz ocalał, wtłoczony pomiędzy związane luźnie, całkowicie ustępliwe kłody ostatniej talby, do połowy ciała w wodzie. Z tym wszystkim, choć zduszony i zamoczony, nie uszkodził się, ani nawet nie poranił. Mógł się ruszać, chwytał powietrze łapczywie, orzeźwił się rychło. Usłyszał za sobą szeptania: „Zabity, ale trochę żyje“. Zerwał się przerażony, ale zaraz osunął się na talbę, nie zemdlał jednak ponownie, rozglądał się powoli. Leżał w zatoce Rzeki, otaczali go ludzie wiejscy. Rozumiał ich doskonale: wcale nie obczyzna! Wokoło pływały leniwie kłody z rozbitej daraby. Spojrzał poza siebie: skała Sokolska sterczała dość daleko. Ani śladu rozłupanej huzycy. Jakiś obłok różowy dogasał na jej głowie niby wieniec: „Widzisz, jak potrafię.“ Słońce zachodziło. Całe ciało bolało, ale głową obracał do woli. Badał brzeg pochopnie lecz dokład-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/507
Ta strona została skorygowana.