nie: żandarmów nie było! Ani jednej czapki, ni jednej blachy policjanckiej. Uspokojony sięgnął za pazuchę: zawiniątko z papierem było nienaruszone, nie zamoczone. „Ach, jaki mądry ten dziadysko, a ja go przeklinałem, mam za to karę.“
Ludzie wiejscy nie pytali o nic, jak gdyby wiedzieli wszystko. I on pomny nakazów Pańcia, nie pytał o nic, nie odzywał się wcale. Chyba że wzrokiem pytał, bo ludzie sami z siebie oznajmili mu, że znalazł się na brzegu wsi Meżybrody, na Bukowińskiej stronie. Niektórzy już łapali kłody na płyciźnie, przyciągali je ku brzegowi. Inni obmacywali Mandata. Stwierdzili, że nie połamany, wzięli jednak na ręce, zanieśli do niedalekiej chaty i położyli na liżnykach za piecem. Z miejsca baby rozcierały mu pogniecione ciało rozgrzanym masłem, potem ucięły mu kilka kosmyków włosów, gotowały je długo w garnuszku w wodzie, mruczały coś, potem dały mu wypić tę wodę. Od razu mu ulżyło. „Nie, to nie obczyzna.“
Leżał tak kilka dni za piecem, przyszedł wreszcie do siebie, ale nie odzywał się nadal. Dosłyszał, jak baby szeptały: „Taki miły ten biały chłopisko, a oniemiał sierota. Jakby z grobu wrócił.“
Po kilku dniach świadomi spławaczki nadbrzeżni ludzie z Meżybrodów zbili mu darabę. I jeszcze jak! Lepiej niż on sam, mocniej, ściślej, a ładniej jakoś. Baby wymyły go, ogoliły, wyczesały, dały mu czystą koszulę, czyste nogawice, wysuszyły i oczyściły kieptar i serdak. Mógł płynąć dalej. Ostatecznie tylko żywność wpadła do wody i przepadła, chociaż worek skórzany z mąką ocalał. Gazdowie chaty w Meżybrodach, stary Onofrij i żona Kałyna, przygotowali mu żywność nową. Obfitszą, sytszą i smaczniejszą. I słoninę tłustszą i ogórków całą baryłeczkę. Ależ to ogórki. I chleba żytniego bochen, jak stół. I kaszę jakąś i jeszcze suszenice i baryłeczkę wódki. Mandat nie spieszył się wcale. W zatratę i obczyznę któż by się spieszył. Tymczasem na dobre rozpadały się deszcze majowe. Rzeka wezbrała. Koniec końców trzeba było ruszać. Przygotowali mu wszystko i Mandat wypoczęty, odkarmiony, wystrojony nawet, jak pan albo największy kiermanycz, wyszedł na brzeg sprężyście, niosąc brzuch przed sobą. Po raz pierwszy któryś z młodziaków nie wytrzymał i zapytał: „A wy skąd?“ I zaraz drugiego też zakorciło, zapytał wszakże: „A wy dokąd?“ Lecz gazda Onofrij oburknął obu: „Ahi! Po co pytać i tak widzicie.“
Widzieli i wiedzieli, ale co? Mandatowi wstyd było, że za
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/508
Ta strona została skorygowana.